sobota, 13 czerwca 2015

Pustynny żar 9



Luffy starał się ze wszystkich sił utrzymać szyi Zoro. Żar palił jego obandażowane plecy a pot spływał po szyi, gdy oboje zsuwali się powoli po związanych częściach materiałów. Zielonowłosy starał się to robić jednocześnie jak najdelikatniej i jak najszybciej, by przypadkiem któryś z żołnierzy ich nie zobaczył. Pozostawał również problem zwisającej liny, przez co musieli zatem uwijać się dość sprawnie. Udało im się w końcu zjechać na sam dół, bez przykrego wypadku i już po chwili stali na twardej ziemi.
- Wszystko w porządku, Wasza Wysokość?- Zapytał sługa, rozglądając się czujnie na boki.
- Tak, możesz mnie postawić Zoro.- Chłopak zsunął się z jego silnych ramion. Lekko się zachwiał, ale szybko złapał równowagę. Przemknęli między filarami podtrzymującymi strop i schowali się w cieniu, planując dalszą drogę.
Lochy znajdowały się pod pałacem. Żeby się do nich dostać, chłopacy musieli pokonać wiele niedogodnych kondygnacji budynku, nie wspominając już o strażnikach, którzy mogli się wyłonić z każdego korytarza. Mieliby większe szanse, gdyby książę prosto trzymał się na nogach, ale niestety rany nie pozwalały mu na forsowanie ciała.
- Tędy. – Zoro z niepokojem obserwował wędrujących strażników, którzy w każdej chwili mogli podnieść alarm. Odsunął jedną z kotar zakrywających ścianę i ukazał tajne przejście.
- Łoo…- Luffy’emu zaświeciły się oczy. Mieszkał tu przecież tyle czasu, a nigdy tego nie dostrzegł. Wsunął się między filar a chłodny kamień i znalazł się w ciemnym korytarzu.- Ale czad, skąd o nim wiedziałeś?
- Muszę znać wiele ścieżek, by wyprowadzić Waszą Wysokość w razie niebezpieczeństwa.- Powiedział zasuwając zasłonę i drzwi, oraz odpalając niewielką pochodnię, która rozświetliła drogę.- Dostaniemy się tam prostu do lochów, a później, również i na zewnątrz.
Czarnowłosy zaczął naprawdę wierzyć w powodzenie ich planu. Z podwójnym zapałem ruszył w dół ścieżki, starając się nie poślizgnąć na wilgotnej ziemi. W nozdrza uderzył go zapach stęchlizny i zastałego powietrza. Myśl o tym, że na końcu tej drogi spotka Ace’a sprawiała, że wracały mu siły. Co jakiś czas podpierał się jednak o ramię sługi, który nieustannie go obserwował, zatroskany jego stanem. Co jakiś czas szczury przemykały im między nogami, popiskując oburzone na bezczeszczenie ich świętego terenu.
Dotarli w końcu do końca drogi. Zoro pociągnął do siebie idealną imitację kamiennego bloku i znaleźli się w jednej z cel. Na podłodze walały się zeschnięte kości. Była ona otwarta, a pręty zdążyły pordzewieć do tego stopnia, że bosą nogą każdy byłby w stanie je wyłamać. Zielonowłosy wyjrzał na korytarz i nie widząc na nim nikogo, razem z Luffym opuścił posępny grobowiec, który napawał księcia odrazą.
Chłopak nigdy nie uczestniczył ani nie interesował się tym, co dzieje się pod pałacem. Ogrom labiryntu go przeraził. Zastanawiał się, dla kogo tyle tego zrobiono. Widział zeschnięte i pogniłe szczątki więźniów. Mdłości wstrząsały co jakiś czas jego ciałem reagując na obrzydzenie. Z niektórych końców korytarzy dało się słyszeć jęki agonii, lub szaleńczy śmiech więźniów którzy postradali tu zmysły. Dreszcze nieprzyjemnie przebiegały mu po plecach. Nie mógł uwierzyć w okrucieństwo swojego ojca, widząc, jakich okropności ci ludzie musieli doświadczyć. Nie myślał teraz nad ich zbrodniami. W tej chwili dla niego każdy z nich mógł być Ace’m.
- Celi Portugasa strzeże dwóch wartowników.- Roronoa przerwał ciszę i wyrwał Luffiego z ponurych rozmyślań. – Pozbędę się ich i przywołam Waszą Wysokość gdy teren będzie czysty.- Wyjrzał zza rogu i ocenił sytuację.
Monkey pokiwał twierdząco głową i obserwował swojego prywatnego ochroniarza w cieniu podziemi. Tamten wyszedł naprzeciw ochroniarzom. Luffy wstrzymał oddech. Domyślił się, że mężczyzna wciska strażnikom kłamstwo, dzięki któremu oboje pognali na górę, jakby się sam pałac walił. Cały drżał ze zniecierpliwienia, czekając na sygnał. Widział już miejsce pobytu swojego przyjaciela, przez co serce niebezpiecznie łomotało mu w piersi.  W końcu doczekał się i nie zważając na ból, pobiegł w kierunku Zoro. Jak burza pokonał odcinek i chwytając się zadyszany kraty, spojrzał na czuprynę czarnych kręconych włosów.
- Ace…- Szepnął chłopak przerażony, widząc swojego przyjaciela przykutego łańcuchami do ściany w pozycji klęczącej, zakrwawionego i nieprzytomnego.
- Tutaj są klucze.- Rornoa wyciągnął gruby plik, który musiał ukraść wartownikom i podał księciu.- Będę stał na straży.- Powiedział widząc, że nie uda mu się zamienić rolami, nawet jeśliby bardzo nalegał. Książę zdawał się go zupełnie już nie słuchać.
Chłopak niewiele się zastanawiając, otworzył zamek i wbiegł do środka, rzucając się na szyję piegowatemu, nie myśląc o swoich i jego ranach.
- Ace…- Zachłysnął się wonią słońca, kurzu i krwi. Te ciało które wcześniej wydawało mu się takie silne, które niosło go przez pustynię, było teraz takie lekkie i kruche. – Powiedz coś, Ace!
Portugas uchylił z wysiłkiem powieki słysząc głos Luffy’ego. Zaskoczony, uniósł się i spojrzał w ciemne, szklące się oczy. Zaraz potem poczuł na swoich ustach ciepłe wargi i rozpłynął się pod wpływem tej pieszczoty. Zniknął gdzieś ból, głód i pragnienie którego doświadczał przez kilka wcześniejszych dni. Drobne ręce zjechały na jego plecy, rozmazując na wpół zeschnięte ślady krwi. Ciało zadrżało, spragnione bliskości chłopaka. Tak bardzo się o niego martwił i za nim tęsknił. W końcu tamten oderwał się od niego i chwycił jego twarz w swoje dłonie.
- Ace, ja…- Zaczął dukać tłumaczenie, ale tamten mu przerwał.
- Luffy… Dzięki bogu.- Uśmiechnął się promiennie, dzwoniąc łańcuchami. Nie mógł uwierzyć, że chłopak klęczy przed nim. To było dla niego jak sen. Radość na widok przytomnego księcia jednak szybko zniknęła, gdy zauważył bandaże na jego ciele. Zanim zdążył coś na ten temat powiedzieć, głos odebrało mu zdziwienie na zachowanie przyjaciela, który zaczął rozkuwać jego kajdany. – Co robisz?- Zapytał zaskoczony.
- Jak to co, wyciągam cię stąd!- Książę drżącymi rękami próbował trafić kluczem do dziurki.- Zoro pomoże ci opuścić pałac.
Do czarnowłosego dopiero teraz dotarło, że jest ratowany. Nie mógł uwierzyć, że Luffy zdobył się na coś takiego. Podejrzewał, że nie jest posłuszny swemu ojcu, ale to naprawdę już nie były żarty. Przynosząc go tutaj, na wpół świadomie wiedział, jakie będą tego konsekwencje. Czekając w celi pogodził się już nawet ze swoim losem bo wiedział, że było warto. Z resztą była to jedyna możliwość ratunku dla chłopaka. Teraz poczuł nawą falę nadziei. Tak bardzo się cieszył, że Luffy tu jest. Bał się najbardziej tego, że może go już więcej nie zobaczyć. Tak bardzo żałował, że spędzili ze sobą jedynie taki krótki czas. Bardzo chciał zrobić z nim tyle nieprzyzwoitych rzeczy. Nie mógł sobie przestać tego wyobrażać nawet w takiej sytuacji jak ta.
Potem  zlustrował zielonowłosego, który również zwrócił na niego uwagę. Miał wrażenie, że jego czarne oczy chcą go przejrzeć na wylot. Nie było to spojrzenie sympatii ale również nie emanowało wrogością. Zastanawiał się, kim ten człowiek jest dla Luffiego. Odwrócił wzrok, gdy jedno z jego ramion opadło, uwolnione od chłodnego metalu. Poczuł ulgę i mrowienie we wracającej do życia kończynie. Ledwo wstając z pomocą chłopaków, opuścił celę.
Ruszyli w ciszy z powrotem w kierunku sekretnego przejścia. Nagle jednak usłyszeli w końcu korytarza rozmowy kilku strażników zmierzających w ich stronę. Ten labirynt miał wiele ścieżek i z każdej strony mogło wyłonić się niebezpieczeństwo. Znajdując się tam, nie pomyśleli jednak, że mogą zacząć wzbudzać sensacje stałych jego bywalców. Kilka głów i ramion przylgnęło do krat i obserwowało nowych gości.
- A któż to i cóż to się dziele?- Zapytał jeden z więźniów, pozbawiony części uzębienia, widząc całą wcześniej zaistniałą sytuację.- Dokądś się wybieramy?- Zapytał głośniej.- Może nas też wypuścicie co?
Zrobili szybki zwrot, by ominąć strażników i nowe zagrożenie, lecz nic im to nie dało. Inni również to podchwycili, podnosząc alarm.  Jedni robili to dla zwykłego szumu, inni lamentowali i błagali o ratunek. Trójka chłopaków biegała po korytarzach, zaczynając tracić orientację.
- Zoro…- Luffy coraz bardziej się niepokoił. Zobaczył światło pochodni zbliżających się strażników i ich cienie. Chcieli się wycofać, ale za sobą również ujrzeli to samo. Została im już tylko jedyna droga. Nie mając więc wyboru, wbiegli na schody prowadzące w górę. Nie wiedzieli co tam zastaną ani gdzie dokładnie wyjdą. Jasne światło zaczęło ich niepokoić. Nie mogli się już wycofać, bo na dole echo kroków było coraz głośniejsze.
Oślepiło ich rażące słońce. Następne co ze zgrozą ujrzeli mrużąc oczy, były wyciągnięte w ich stronę ostre oszczepy włóczni. Zdali sobie sprawę, że dali się złapać w pułapkę.
- To koniec twej samowoli, Luffy.- Oznajmił silny głos, należący do sułtana. Jego sylwetka coraz lepiej była dla chłopaków widoczna. Był wściekły. Pod tatuażem niebezpiecznie pulsowały żyły, wprawione w ruch gniewem.
Książę zacisnął zęby. Byli otoczeni. Nie mieli szans przy takiej liczebności żołnierzy. Złapał mocnej wątłe ramię przewieszone przez swój bark. Przełknął ślinę.
- Nie pozwolę ci stracić Ace’a!- Krzyknął chłopak na cały plac. Wiedział, że już niewiele zrobi, ale nie mógł się pogodzić z takim obrotem sytuacji. Byli być może tak blisko! Wolność była tuż tuż!
- Luffy…- Piegowaty wiedział, że już nic nie zrobią. Był gotowy oddać się w ręce sprawiedliwości. Naprawdę był wzruszony tym, że młody jeszcze się starał, że w ogóle przyszedł po niego, ale teraz już nie było sensu się przeciwstawiać. Teraz bardziej bał się o jego skórę, niż swoją. Gdyby nie był księciem, już dawno by ich tutaj zabili bez żadnej dyskusji. – Przestań, ja…
- Nie!- Krzyknął jeszcze raz tak, by wszyscy dobrze usłyszeli.- On ocalił mi życie! Nie pozwolę go zabić!
- Odsuń się Luffy!- Wrzasnął jeszcze głośniej Dragon. Wszyscy zadrżeli, słysząc ten huk. Poddani byli skonsternowani. Mierzyli włóczniami i mieczami w swojego przyszłego władcę, który trzymał w ramionach kryminalistę i nie rozumieli dlaczego.
- Nie zrobię tego!
-Luffy, przestań już.- Ace oderwał się w końcu od czarnowłosego. Nie ustał jednak długo bo ogarnęły go zawroty głowy. Opadł na jedno kolano i chwycił się za skroń. Dźwięki się rozmyły i nie potrafił z nich nic wyłapać. Czuł jedynie ciepłe dłonie na swoim barku. Obraz mu ciemniał z każdą chwilą coraz bardziej. Z całych sił starał się nie upaść.
-Pojmać ich!- Rozkaz odbił się echem po placu. Słudzy wierni sułtanowi, podjęli się próby obezwładnienia zdrajców.
W tym samym momencie, Zoro wyskoczył przed chłopaków i pozbawił przytomności trzech gwardzistów. Widząc to, szybko przyłączyli się inni, atakując zielonowłosego z każdej strony. Reszta podchodziła coraz bliżej, niebezpiecznie wymachując ostrzami.
- Dość!- Książę zadrżał, gdy szpikulce mijały milimetrami skórę jego przyjaciela. – Ojcze przestań!- Trzymał Ace’a w ramionach by ten całkowicie nie upadł. Nie wiedział co ma zrobić. Wszystko wymknęło się spod kontroli. Sam ledwo dawał radę ustać. Z jego bandaży już dawno kapała krew.
Jego ojciec jednak patrzył niewzruszenie i nie wydał odwrotu nawet wtedy, gdy jeden z mieczy przeciął bok zielonowłosego. Na szczęście żołnierze sami skończyli widząc, że tamten już o własnych siłach się nie podniesie.
- Zoro!- Luffy patrzył jak ciało przyjaciela pada na ziemię, w obłokach wzbitego w walce kurzu. Krew zabrudziła piasek, a zielonowłosy uciskał ranę i zagryzał wargi w akcie bólu. Wił się w brudzie, starając się nie krzyknąć.
- Skuć go i  sprowadzić do lochu. Później zdecyduję co z nim zrobić.- Dragon przeszył zdrajcę chłodnym wzrokiem i  tym samym obdarzył swojego bladego i przerażonego syna. – Więźnia sprowadzić z powrotem do celi, a księcia zamknąć na powrót w swojej komnacie. Macie dopilnować, żeby tym razem  nigdzie się stamtąd nie ruszył. Inaczej wszyscy stracicie głowy.
Ludzie zadrżeli i prędko wykonali rozkazy.
- Nie! Zostawcie mnie! Ace!- Luffy krzyczał, gdy silne ręce rozdzielały go z wpół przytomnym piegowatym. Nie mógł nic zrobić. Był taki słaby. Do tego przez niego Zoro został poważnie ranny. Skazał go prawdopodobnie na śmierć tak jak Ace’a. Doprowadził do tego, że straci kogoś jeszcze. – On nie ma z Crocodilem nic wspólnego! Puśćcie mnie! Ja Zoro zmusiłem, żeby mi pomógł!- Nikt go jednak nie słuchał, a ojciec nie obdarzył go już spojrzeniem.
Do ostatniej chwili patrzył jak wloką jego przyjaciół w dół z powrotem do lochów i jak znikają w ich ciemnościach. Łzy napłynęły mu do oczu rozmazując ciemne wejście. Jego krzyki roznosiły się po całym pałacu, aż w końcu zostały zagłuszone przez drzwi jego własnego przeklętego pokoju. Głuche odgłosy pięści uderzanych o drewno rozbrzmiewały jeszcze do późnego wieczora, by w końcu ucichnąć w słabym szlochu, który wymusił na obolałym chłopaku niespokojny sen.
***
Ace zmrużył powieki. Jasne światło dnia poraziło jego oczy, które musiały wpatrywać się w ciemność podziemi przez ostatnie swoje godziny życia.  Nie wiedział co ma czuć. Wcześniej targały nim różne uczucia, a krzyki Luffiego ciągle obijały się w jego głowie, lecz teraz… Prowadzony przez dwóch silnych strażników w kierunku drewnianej platformy, nie czuł niczego szczególnego. Być może był to efekt wycieńczenia, bądź samoobrony. Nie chciał umrzeć z żałosnym wyrazem twarzy. Nie chciał by ktokolwiek musiał oglądać tą słabą część niego.
Niczego w życiu nie żałował. To, że wstąpił do rozbójników i wkroczył na drogę przestępczą, było najlepszym, co go w życiu spotkało. Skoro jego własna rodzina go nie potrzebowała, znalazł sobie nową. Shanks dał mu dom, jedzenie, opiekę… Znalazł tam prawdziwych przyjaciół… Nie było dla niego lepszego miejsca na świecie, niż to. Gdy dołączył do nich Luffy… Wchodząc po trzeszczących schodach, zamknął oczy i przypomniał sobie dzień w którym go pierwszy raz spotkał. Uśmiechnął się szeroko wspominając jego zapach i ciepłe dłonie. Nawet nie wiedział tak naprawdę, kiedy na stałe zagościł w jego sercu. Dla niego mógłby poświęcić wszystko, dlatego teraz, idąc na śmierć, wiedział, że zrobiłby to jeszcze milion razy.
Klęknął. Ktoś szarpał jego dłonie i przywiązywał do wysokiego słupa. Rozejrzał się wokół, wyrwany ze swoich rozmyślań. Otaczał go plac, cały wypełniony ludźmi, wpatrujących się w niego nieprzyjaznymi oczami. Nie zdziwiło go to. Większość życia był takimi spojrzeniami obdarowywany. Wokół platformy poukładano stosy drewna i siana, a strażnicy szykowali pochodnie.
Później został odczytany wyrok. Ace słuchał go rozbawiony, gdy wspominali jego występki. Nie sądził nawet, że aż tyle zdołali ich odnotować. Były również przewinienia, których nie kojarzył i zastanawiał się, czy po prostu ich nie pamięta, czy zostały mu przypisane. Ostatnie chyba najmniej go zaskoczyło. Został oskarżony o porwanie księcia i doprowadzenie go do stanu, w jakim aktualnie się znajdował. Było to równoważne z tym, że musi teraz zapłacić za swoje winy.
Zostanie spalony żywcem.
Teraz skojarzył z tym wygląd platformy. Ludzie krzyczeli zadowoleni z rodzaju wymierzonej kary. Przeraziła go trochę ta myśl. Liczył na szybką śmierć. Nie wiedział czy zdoła utrzymać gardło na wodzy, gdy języki ognia zaczną trawić jego ciało. Wiedział, że królestwo najwyraźniej szukało ofiary. Nie było żadnego procesu, nie miał prawa by nawet wyrzec się swoich win, czy tłumaczyć. Sułtan musiał znaleźć kozła ofiarnego i znalazł. Nie miał żadnych szans na ułaskawienie, czy ratunek. Jego los został przesądzony.
Padł rozkaz. Żołnierze zapalili pochodnie. Powietrze zafalowało od żaru. Jasny płomień został przyłożony do drewna, które w ekspresowym tempie pochłonęły języki ognia. Czarny, gryzący dym zaczął drażnić oczy i gardło piegowatego. Poczuł wokół siebie niesamowite gorąco. Zaczął kaszleć. Choć bardzo tego nie chciał, zaczął się bać. W ostatniej chwili zaczęły targać nim wątpliwości. Chciał ich zobaczyć. Wszystkich. Shanksa, Sabo, Sanjiego, Luffiego… Wszystkich swoich przyjaciół jeszcze raz. Jeszcze ostatni raz z nimi wypić, kraść, tańczyć, spać pod gołym niebem… Całować… Smakować słodki smak ust i czuć dotyk drobnych dłoni czarnowłosego… Pomyślał, że to cholernie niesprawiedliwe. Ledwo już oddychał. Tłum przysłaniała mu czarna chmura. Jego skóra pokryła się potem, który spływał po jego nagich ramionach. Szarpnął więzami, lecz to nic nie pomogło. Był solidnie unieruchomiony. Nie mógł nawet podźwignąć się z kolan w które wbijały się ostre drzazgi.
Może i nie mógł zadecydować o swojej śmierci, ale cieszył się, że mógł to zrobić ze swoim życiem. Dlatego ostatkiem sił, wspierając się na drewnianym palu, spojrzał w niebo nad sobą. Jedyne do czego mógł się w tym momencie zwrócić. Gardło ścisnęło się boleśnie, gdy w myślach dziękował za swoje życie. Nie modlił się i nie płakał… Zamknął oczy i chciał, żeby to się już skończyło. Miał nadzieję, że może na tamtym świecie, jeszcze wszyscy  się kiedyś spotkają.
Nagle coś ciężkiego opadło na deski platformy. Wyłoniło się z ognia, wzniecając miliony iskier. Przedarło się przez nie, bez żadnego szwanku.
Ace spod przymrużonych powiek, drażnionych gorącem, dojrzał ciemny kształt. Był to człowiek odziany w wiele chust, a w ręku dzierżył ostry sztylet. Pochylił się nad nim i jednym ruchem przeciął krępujące go liny.
- Wiem, że liczyłeś na innego księcia, ale taki musi księżniczce wystarczyć.- Usłyszał znajomy, wesoły głos.
- Sanji… – Piegowaty jeszcze w życiu nie odczuł takiej ulgi. Padł w ramiona swojego blond kolegi, bo nie miał siły utrzymać pionu.
- Wynośmy się stąd, bo zostaną z nas skwarki.- Mężczyzna pomógł mu się wesprzeć na ramieniu i razem zeszli z platformy, z której wyciągnęła ich kolejna para rąk. Kilka języków dosięgło ich skóry, zostawiając rumiane pręgi.
Piegowaty chwilę ogarniał to, co zobaczył. Dopiero teraz ujrzał chaos, jaki zapanował na placu. Ludzie uciekali, a żołnierze walczyli z hordą rozbójników. Szczęki mieczy i krzyki rozbrzmiewały w całej okolicy.
- Co jest…?- Ace kaszlał przeraźliwie i z trudem łapał powietrze. Powoli rozpoznawał znajome twarze.
- Myślałeś, że będziemy siedzieli z założonymi rękami, jak będą mordować nam przyjaciela?- Sanji prowadził go w bezpieczne miejsce. Skryli się pod ścianą, otoczeni przez towarzyszy.
- Ale jak…?- Piegowaty miał ochotę się rozpłakać, widząc znajome i uśmiechnięte mordy. Był w szoku, że wszyscy się zjawili.
- Zgadnij.- Gdy tylko Sanji się odsunął, jego szyję oplotła para chudych ramion, wyskakujących zza blondyna.
- Ace!!!- Krzyk Luffy’ego prawie rozsadził mu bębenki, nie wspominając o tym, że już w ogóle nie mógł oddychać. Stwierdził z rozbawieniem, że teraz może umrzeć szczęśliwy. Jego serce przepełniła radość pomieszana ze wzruszeniem.
- Udusisz go dzieciaku!- Śmiech kompanów mieszał się z hałasem bitwy.
- Nie jestem dzieciakiem!- Książę wydarł się na rozbójnika, który jeszcze bardziej zaczął się śmiać.
Ace stwierdził, że nigdy czegoś piękniejszego nie widział. Klęczał przed nim chłopak umorusany od sadzy, z roztrzepanymi włosami, do połowy nagi, w jedynie poszarpanych spodniach i z kilkoma bandażami, a jego oczy lśniły jak prawdziwe gwiazdy. Zastanawiał się czy to nie są przypadkiem jakieś pośmiertne omamy.
- Chłopak otworzył nam bramy.- Wyjaśnił jeden z rozbójników.- Inaczej moglibyśmy przybyć za późno.
- Shshishishi!- Czarnowłosy uśmiechnął się szeroko, wypinając dumnie pierś. Ace naprawdę nie mógł uwierzyć w szczęście jakie go spotkało. Gdyby miał siłę, wyściskałby ich wszystkich, a szczególnie Shanksa, który pojawił się nagle przy nich. Tak bardzo cieszył się, że ujrzał ich żywych. Po wcześniejszych wydarzeniach, cały czas się martwił o to, czy udało im się uciec z palącego obozu.
- To do ciebie niepodobne Portugas, że w czasie bitwy wygrzewasz się w cieniu palm.- Zakpił ich dowódca, obdarzając cierpiącego uczuciowym spojrzeniem.
- Spadaj stary dziadzie…- Wycharczał Ace wzruszony i wdzięczny.- Chyba się nie obrazisz, że tym razem zrobię sobie wolne.
Czerwonowłosy kucnął przy nich i położył dłoń na ramieniu piegowatego. W tym geście było wszystko co można by było przekazać w takiej chwili. Później, dostrzegając księcia, zdjął z głowy słomiany kapelusz i nałożył zaskoczonemu chłopakowi.
- Chyba coś zgubiłeś.- Powiedział z uśmiechem.
- A no tak… Dzięki!- Czarnowłosy pomacał rąbek nakrycia głowy, przypominając sobie, że zgubił go podczas porwania.
- Zarządzam odwrót! Zbierzcie żołnierzy i kończymy tą imprezę.- Czerwonowłosy wstał i wydał rozkaz.
Nagle huk rozerwał niebo. Plac w jednej chwili stanął w płomieniach, wyrzucając w powietrze odłamki posadzki i martwe ciała.
Luffy podniósł się przerażony, widząc w chmurze dymu wysoką postać, z hakiem zamiast dłoni, otoczoną hordą swoich pobratymców. W zdrowej ręce trzymał garść błękitnych pukli, należących do księżniczki, którą krzyczącą, wlókł na schody pałacu.
- Dargon!- Krzyknął mężczyzna z blizną na cały plac, a walki powoli ustawały, gdy ludzie zaczęli pojmować ze zgrozą sytuację. – Co powiesz na to?!- Rzucił dziewczyną o stopnie, raniąc boleśnie jej ręce.
Luffy zacisnął dłonie w pięści, gdy zobaczył swoją przyjaciółkę, traktowaną w taki sposób. Przypomniał mu się poranek, w którym dziewczyna do niego przyszła i uwolniła z pokoju, narażając się na gniew ich ojców. Obiecał, że po wszystkim, odda jej prawa do władzy. Wiedział, że sobie poradzi. Po prostu to czuł. Jego miejsce było na pustyni, z rozbójnikami, z Ace’m… Nie w ciasnym i dusznym pałacu. Nim musi zarządzać ktoś, kto kocha to państwo. To zobaczył w jej oczach, gdy błagały go, by pomógł jej przerwać egzekucję. Nie wiedział czemu tak bardzo jej na tym zależało, ale bez chwili wahania ruszył za dziewczyną. Nie wiedział też skąd znalazła się nagle banda Shanksa, ale bez zastanowienia wykonywał polecenia, bo jedyne co się dla niego liczyło, to ocalenie Ace’a. Teraz jednak nie mógł uciekać albo stać z założonymi rękami, gdy Vivi była właśnie turbowana przez tego brutala.
- Crocodile!- Wściekły książę przeciskał się pomiędzy zszokowanymi żołnierzami.- Zostaw ją gadzie!- Dziewczyna kuliła się od cisów, które zadawał jej mężczyzna. W końcu przestał, zwracając uwagę na chłopaka.
- Luffy!- Ace patrzył jak jego przyjaciel znika mu z oczu i jak właściwie nikt nie wie, co powinien w tym momencie zrobić. Wstał, podpierając się ściany, by lepiej widzieć plac i to co się tam dzieje.
- Proszę, proszę… Moja zguba…- Mężczyzna z blizną stracił zainteresowanie zapłakaną dziewczyną i całą wściekłość przerzucił na chłopaka. – Brać go!
W jednej chwili wokół księcia znów wybuchło zamieszanie. Wymieszani rozbójnicy stali wśród żołnierzy królewskich, którzy nie potrafili rozróżnić, kto stoi po czyjej stronie. Wszyscy zaczęli walczyć, a Luffy’emu udało się ich zwinnie wymijać i dostać się na schody.
- Widzę, że sam chciałeś do mnie przyjść…- Mężczyzna przypominał rozjuszone zwierzę. Rzucił się w kierunku chłopaka i świsnął złotym hakiem tuż koło jego twarzy. Czarnowłosy uchylił się zwinnie i również zaatakował kawałkiem przełamanej w pół włóczni, odciągając go od dziewczyny. Walczyli tak chwilę, chwiejąc się niebezpiecznie na nierównej powierzchni. Vivi z przerażeniem patrzyła na nich i na plac, gdzie padała kolejna martwa osoba. Łzy bezsilności i gniewu spływały po jej policzkach.
Nagle czarnowłosy potknął się na kałuży krwi jednego z martwych żołnierzy i przewrócił na zimne ciało. Zanim zdołał się pozbierać, jego przeciwnik wymierzył do niego, z wyciągniętego zza pasa pistoletu.
- Zobacz Dragon!- Krzyknął w tłum, czegoś wyczekując. W końcu kilku jego rozbójników rozstąpiło się i Luffy ujrzał swojego ojca, skutego i obitego. Pchnęli go na kolana tuż przy synu i szarpnięciem włosów, zmusili do patrzenia na rozgrywającą się przed nim scenę.- Ciesz się! Pozwolę ci się pożegnać z synem!
Oboje patrzyli sobie w oczy nie wiedząc, co właściwie powinni powiedzieć. Czarnowłosy jednak pierwszy raz ujrzał w oczach ojca obawę i ciężar porażki.
Kiedy zobaczył przed swoim nosem lufę pistoletu, było już za późno. Nie zdążył nawet zebrać myśli, gdy broń wystrzeliła.
Luffy wiedział, że powinien poczuć ból, lub chociażby siłę pocisku, która powaliłaby go na ziemię, ale nie było żadnej z tych rzeczy. Ze zdumienia otwierał tylko szerzej oczy, gdy Crocodila przysłoniło mu ciało Ace’a. Wszystko stało się tak szybko, że nie był w stanie zareagować. Nim pojął to, że przyjaciel uratował mu życie, osłaniając go własnym ciałem, Portugas leżał już nieprzytomny na posadzce, a jego krew skapywała po stopniach.
- Nie…- Książę czuł, jak odpływają z niego wszystkie siły. Klęknął przy przyjacielu i chciał go dotknąć drżącą ręką, by upewnić się, że to co widzi, jest prawdą. Nim jednak udało mu się dosięgnąć ukochanego, silne ramiona odciągnęły go w tył.
- Rusz się!- Powiedział ktoś za nim drżącym od emocji głosem. Sabo wlókł Luffy’ego przez tłum żołnierzy, biegnących w kierunku pałacu.
- Ale… – Czarnowłosy czuł pustkę. Cały świat, który go otaczał, zniknął. Jedyne co dostrzegał, to nieruchomą dłoń Ace’a i czerwony strumień. Potem, gdy i to zniknęło, zdał sobie sprawę, że to koniec. Że już nigdy się nie zobaczą. Nigdy nie porozmawiają, nie dotkną… Szok jakiego doznał, okrył czernią wszystko wokół. Jego świadomość, by powstrzymać szaleństwo które chciało zawładnąć jego ciałem, wyłączyła się momentalnie, pozwalając chłopakowi odpłynąć, zanim postradałby zmysły. Sabo biegł jak szalony, na drżących nogach, jak najdalej od tego co widział. Miał ochotę krzyczeć z wściekłości i żalu. Skupił się więc całkowicie na zadaniu, by przypadkiem nie zawrócić i nie zatopić w kimś ostrego sztyletu, by dać upust swoim emocjom.
Na pałacowych stopniach przelano jeszcze wiele krwi tego dnia. Chłopacy już nie widzieli, jak na Crocodila ruszył Shank, który pozbawił go głowy, jak przyjaciele zabierali ciało Portugasa, jak Vivi przerwała bitwę i zaczęła zaprowadzać porządek. Walki ustały całkowicie wraz z zachodem słońca.

Następny rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz