Luffy starał
się ze wszystkich sił utrzymać szyi Zoro. Żar palił jego obandażowane plecy a
pot spływał po szyi, gdy oboje zsuwali się powoli po związanych częściach
materiałów. Zielonowłosy starał się to robić jednocześnie jak najdelikatniej i
jak najszybciej, by przypadkiem któryś z żołnierzy ich nie zobaczył. Pozostawał
również problem zwisającej liny, przez co musieli zatem uwijać się dość
sprawnie. Udało im się w końcu zjechać na sam dół, bez przykrego wypadku i już
po chwili stali na twardej ziemi.
- Wszystko w
porządku, Wasza Wysokość?- Zapytał sługa, rozglądając się czujnie na boki.
- Tak,
możesz mnie postawić Zoro.- Chłopak zsunął się z jego silnych ramion. Lekko się
zachwiał, ale szybko złapał równowagę. Przemknęli między filarami
podtrzymującymi strop i schowali się w cieniu, planując dalszą drogę.
Lochy
znajdowały się pod pałacem. Żeby się do nich dostać, chłopacy musieli pokonać
wiele niedogodnych kondygnacji budynku, nie wspominając już o strażnikach,
którzy mogli się wyłonić z każdego korytarza. Mieliby większe szanse, gdyby
książę prosto trzymał się na nogach, ale niestety rany nie pozwalały mu na
forsowanie ciała.
- Tędy. –
Zoro z niepokojem obserwował wędrujących strażników, którzy w każdej chwili
mogli podnieść alarm. Odsunął jedną z kotar zakrywających ścianę i ukazał tajne
przejście.
- Łoo…-
Luffy’emu zaświeciły się oczy. Mieszkał tu przecież tyle czasu, a nigdy tego
nie dostrzegł. Wsunął się między filar a chłodny kamień i znalazł się w ciemnym
korytarzu.- Ale czad, skąd o nim wiedziałeś?
- Muszę znać
wiele ścieżek, by wyprowadzić Waszą Wysokość w razie niebezpieczeństwa.-
Powiedział zasuwając zasłonę i drzwi, oraz odpalając niewielką pochodnię, która
rozświetliła drogę.- Dostaniemy się tam prostu do lochów, a później, również i
na zewnątrz.
Czarnowłosy
zaczął naprawdę wierzyć w powodzenie ich planu. Z podwójnym zapałem ruszył w
dół ścieżki, starając się nie poślizgnąć na wilgotnej ziemi. W nozdrza uderzył
go zapach stęchlizny i zastałego powietrza. Myśl o tym, że na końcu tej drogi
spotka Ace’a sprawiała, że wracały mu siły. Co jakiś czas podpierał się jednak
o ramię sługi, który nieustannie go obserwował, zatroskany jego stanem. Co
jakiś czas szczury przemykały im między nogami, popiskując oburzone na
bezczeszczenie ich świętego terenu.
Dotarli w
końcu do końca drogi. Zoro pociągnął do siebie idealną imitację kamiennego
bloku i znaleźli się w jednej z cel. Na podłodze walały się zeschnięte kości.
Była ona otwarta, a pręty zdążyły pordzewieć do tego stopnia, że bosą nogą
każdy byłby w stanie je wyłamać. Zielonowłosy wyjrzał na korytarz i nie widząc
na nim nikogo, razem z Luffym opuścił posępny grobowiec, który napawał księcia
odrazą.
Chłopak
nigdy nie uczestniczył ani nie interesował się tym, co dzieje się pod pałacem.
Ogrom labiryntu go przeraził. Zastanawiał się, dla kogo tyle tego zrobiono.
Widział zeschnięte i pogniłe szczątki więźniów. Mdłości wstrząsały co jakiś
czas jego ciałem reagując na obrzydzenie. Z niektórych końców korytarzy dało
się słyszeć jęki agonii, lub szaleńczy śmiech więźniów którzy postradali tu
zmysły. Dreszcze nieprzyjemnie przebiegały mu po plecach. Nie mógł uwierzyć w
okrucieństwo swojego ojca, widząc, jakich okropności ci ludzie musieli
doświadczyć. Nie myślał teraz nad ich zbrodniami. W tej chwili dla niego każdy
z nich mógł być Ace’m.
- Celi
Portugasa strzeże dwóch wartowników.- Roronoa przerwał ciszę i wyrwał Luffiego
z ponurych rozmyślań. – Pozbędę się ich i przywołam Waszą Wysokość gdy teren
będzie czysty.- Wyjrzał zza rogu i ocenił sytuację.
Monkey
pokiwał twierdząco głową i obserwował swojego prywatnego ochroniarza w cieniu
podziemi. Tamten wyszedł naprzeciw ochroniarzom. Luffy wstrzymał oddech.
Domyślił się, że mężczyzna wciska strażnikom kłamstwo, dzięki któremu oboje
pognali na górę, jakby się sam pałac walił. Cały drżał ze zniecierpliwienia,
czekając na sygnał. Widział już miejsce pobytu swojego przyjaciela, przez co
serce niebezpiecznie łomotało mu w piersi. W końcu doczekał się i nie
zważając na ból, pobiegł w kierunku Zoro. Jak burza pokonał odcinek i chwytając
się zadyszany kraty, spojrzał na czuprynę czarnych kręconych włosów.
- Ace…-
Szepnął chłopak przerażony, widząc swojego przyjaciela przykutego łańcuchami do
ściany w pozycji klęczącej, zakrwawionego i nieprzytomnego.
- Tutaj są
klucze.- Rornoa wyciągnął gruby plik, który musiał ukraść wartownikom i podał
księciu.- Będę stał na straży.- Powiedział widząc, że nie uda mu się zamienić
rolami, nawet jeśliby bardzo nalegał. Książę zdawał się go zupełnie już nie
słuchać.
Chłopak
niewiele się zastanawiając, otworzył zamek i wbiegł do środka, rzucając się na
szyję piegowatemu, nie myśląc o swoich i jego ranach.
- Ace…-
Zachłysnął się wonią słońca, kurzu i krwi. Te ciało które wcześniej wydawało mu
się takie silne, które niosło go przez pustynię, było teraz takie lekkie i
kruche. – Powiedz coś, Ace!
Portugas
uchylił z wysiłkiem powieki słysząc głos Luffy’ego. Zaskoczony, uniósł się i
spojrzał w ciemne, szklące się oczy. Zaraz potem poczuł na swoich ustach ciepłe
wargi i rozpłynął się pod wpływem tej pieszczoty. Zniknął gdzieś ból, głód i
pragnienie którego doświadczał przez kilka wcześniejszych dni. Drobne ręce
zjechały na jego plecy, rozmazując na wpół zeschnięte ślady krwi. Ciało
zadrżało, spragnione bliskości chłopaka. Tak bardzo się o niego martwił i za
nim tęsknił. W końcu tamten oderwał się od niego i chwycił jego twarz w swoje
dłonie.
- Ace, ja…-
Zaczął dukać tłumaczenie, ale tamten mu przerwał.
- Luffy…
Dzięki bogu.- Uśmiechnął się promiennie, dzwoniąc łańcuchami. Nie mógł
uwierzyć, że chłopak klęczy przed nim. To było dla niego jak sen. Radość na
widok przytomnego księcia jednak szybko zniknęła, gdy zauważył bandaże na jego
ciele. Zanim zdążył coś na ten temat powiedzieć, głos odebrało mu zdziwienie na
zachowanie przyjaciela, który zaczął rozkuwać jego kajdany. – Co robisz?-
Zapytał zaskoczony.
- Jak to co,
wyciągam cię stąd!- Książę drżącymi rękami próbował trafić kluczem do dziurki.-
Zoro pomoże ci opuścić pałac.
Do
czarnowłosego dopiero teraz dotarło, że jest ratowany. Nie mógł uwierzyć, że
Luffy zdobył się na coś takiego. Podejrzewał, że nie jest posłuszny swemu ojcu,
ale to naprawdę już nie były żarty. Przynosząc go tutaj, na wpół świadomie
wiedział, jakie będą tego konsekwencje. Czekając w celi pogodził się już nawet
ze swoim losem bo wiedział, że było warto. Z resztą była to jedyna możliwość ratunku
dla chłopaka. Teraz poczuł nawą falę nadziei. Tak bardzo się cieszył, że Luffy
tu jest. Bał się najbardziej tego, że może go już więcej nie zobaczyć. Tak
bardzo żałował, że spędzili ze sobą jedynie taki krótki czas. Bardzo chciał
zrobić z nim tyle nieprzyzwoitych rzeczy. Nie mógł sobie przestać tego
wyobrażać nawet w takiej sytuacji jak ta.
Potem
zlustrował zielonowłosego, który również zwrócił na niego uwagę. Miał
wrażenie, że jego czarne oczy chcą go przejrzeć na wylot. Nie było to
spojrzenie sympatii ale również nie emanowało wrogością. Zastanawiał się, kim
ten człowiek jest dla Luffiego. Odwrócił wzrok, gdy jedno z jego ramion opadło,
uwolnione od chłodnego metalu. Poczuł ulgę i mrowienie we wracającej do życia
kończynie. Ledwo wstając z pomocą chłopaków, opuścił celę.
Ruszyli w
ciszy z powrotem w kierunku sekretnego przejścia. Nagle jednak usłyszeli w
końcu korytarza rozmowy kilku strażników zmierzających w ich stronę. Ten
labirynt miał wiele ścieżek i z każdej strony mogło wyłonić się niebezpieczeństwo.
Znajdując się tam, nie pomyśleli jednak, że mogą zacząć wzbudzać sensacje
stałych jego bywalców. Kilka głów i ramion przylgnęło do krat i obserwowało
nowych gości.
- A któż to
i cóż to się dziele?- Zapytał jeden z więźniów, pozbawiony części uzębienia,
widząc całą wcześniej zaistniałą sytuację.- Dokądś się wybieramy?- Zapytał
głośniej.- Może nas też wypuścicie co?
Zrobili
szybki zwrot, by ominąć strażników i nowe zagrożenie, lecz nic im to nie dało.
Inni również to podchwycili, podnosząc alarm. Jedni robili to dla
zwykłego szumu, inni lamentowali i błagali o ratunek. Trójka chłopaków biegała
po korytarzach, zaczynając tracić orientację.
- Zoro…-
Luffy coraz bardziej się niepokoił. Zobaczył światło pochodni zbliżających się
strażników i ich cienie. Chcieli się wycofać, ale za sobą również ujrzeli to
samo. Została im już tylko jedyna droga. Nie mając więc wyboru, wbiegli na
schody prowadzące w górę. Nie wiedzieli co tam zastaną ani gdzie dokładnie
wyjdą. Jasne światło zaczęło ich niepokoić. Nie mogli się już wycofać, bo na
dole echo kroków było coraz głośniejsze.
Oślepiło ich
rażące słońce. Następne co ze zgrozą ujrzeli mrużąc oczy, były wyciągnięte w
ich stronę ostre oszczepy włóczni. Zdali sobie sprawę, że dali się złapać w
pułapkę.
- To koniec
twej samowoli, Luffy.- Oznajmił silny głos, należący do sułtana. Jego sylwetka
coraz lepiej była dla chłopaków widoczna. Był wściekły. Pod tatuażem
niebezpiecznie pulsowały żyły, wprawione w ruch gniewem.
Książę
zacisnął zęby. Byli otoczeni. Nie mieli szans przy takiej liczebności
żołnierzy. Złapał mocnej wątłe ramię przewieszone przez swój bark. Przełknął
ślinę.
- Nie
pozwolę ci stracić Ace’a!- Krzyknął chłopak na cały plac. Wiedział, że już
niewiele zrobi, ale nie mógł się pogodzić z takim obrotem sytuacji. Byli być
może tak blisko! Wolność była tuż tuż!
- Luffy…-
Piegowaty wiedział, że już nic nie zrobią. Był gotowy oddać się w ręce
sprawiedliwości. Naprawdę był wzruszony tym, że młody jeszcze się starał, że w
ogóle przyszedł po niego, ale teraz już nie było sensu się przeciwstawiać.
Teraz bardziej bał się o jego skórę, niż swoją. Gdyby nie był księciem, już
dawno by ich tutaj zabili bez żadnej dyskusji. – Przestań, ja…
- Nie!-
Krzyknął jeszcze raz tak, by wszyscy dobrze usłyszeli.- On ocalił mi życie! Nie
pozwolę go zabić!
- Odsuń się
Luffy!- Wrzasnął jeszcze głośniej Dragon. Wszyscy zadrżeli, słysząc ten huk.
Poddani byli skonsternowani. Mierzyli włóczniami i mieczami w swojego
przyszłego władcę, który trzymał w ramionach kryminalistę i nie rozumieli
dlaczego.
- Nie zrobię
tego!
-Luffy,
przestań już.- Ace oderwał się w końcu od czarnowłosego. Nie ustał jednak długo
bo ogarnęły go zawroty głowy. Opadł na jedno kolano i chwycił się za skroń.
Dźwięki się rozmyły i nie potrafił z nich nic wyłapać. Czuł jedynie ciepłe
dłonie na swoim barku. Obraz mu ciemniał z każdą chwilą coraz bardziej. Z
całych sił starał się nie upaść.
-Pojmać
ich!- Rozkaz odbił się echem po placu. Słudzy wierni sułtanowi, podjęli się
próby obezwładnienia zdrajców.
W tym samym
momencie, Zoro wyskoczył przed chłopaków i pozbawił przytomności trzech
gwardzistów. Widząc to, szybko przyłączyli się inni, atakując zielonowłosego z
każdej strony. Reszta podchodziła coraz bliżej, niebezpiecznie wymachując
ostrzami.
- Dość!-
Książę zadrżał, gdy szpikulce mijały milimetrami skórę jego przyjaciela. –
Ojcze przestań!- Trzymał Ace’a w ramionach by ten całkowicie nie upadł. Nie
wiedział co ma zrobić. Wszystko wymknęło się spod kontroli. Sam ledwo dawał
radę ustać. Z jego bandaży już dawno kapała krew.
Jego ojciec jednak
patrzył niewzruszenie i nie wydał odwrotu nawet wtedy, gdy jeden z mieczy
przeciął bok zielonowłosego. Na szczęście żołnierze sami skończyli widząc, że
tamten już o własnych siłach się nie podniesie.
- Zoro!-
Luffy patrzył jak ciało przyjaciela pada na ziemię, w obłokach wzbitego w walce
kurzu. Krew zabrudziła piasek, a zielonowłosy uciskał ranę i zagryzał wargi w
akcie bólu. Wił się w brudzie, starając się nie krzyknąć.
- Skuć go
i sprowadzić do lochu. Później zdecyduję co z nim zrobić.- Dragon przeszył
zdrajcę chłodnym wzrokiem i tym samym obdarzył swojego bladego i
przerażonego syna. – Więźnia sprowadzić z powrotem do celi, a księcia zamknąć
na powrót w swojej komnacie. Macie dopilnować, żeby tym razem nigdzie się
stamtąd nie ruszył. Inaczej wszyscy stracicie głowy.
Ludzie
zadrżeli i prędko wykonali rozkazy.
- Nie!
Zostawcie mnie! Ace!- Luffy krzyczał, gdy silne ręce rozdzielały go z wpół
przytomnym piegowatym. Nie mógł nic zrobić. Był taki słaby. Do tego przez niego
Zoro został poważnie ranny. Skazał go prawdopodobnie na śmierć tak jak Ace’a.
Doprowadził do tego, że straci kogoś jeszcze. – On nie ma z Crocodilem nic
wspólnego! Puśćcie mnie! Ja Zoro zmusiłem, żeby mi pomógł!- Nikt go jednak nie
słuchał, a ojciec nie obdarzył go już spojrzeniem.
Do ostatniej
chwili patrzył jak wloką jego przyjaciół w dół z powrotem do lochów i jak
znikają w ich ciemnościach. Łzy napłynęły mu do oczu rozmazując ciemne wejście.
Jego krzyki roznosiły się po całym pałacu, aż w końcu zostały zagłuszone przez
drzwi jego własnego przeklętego pokoju. Głuche odgłosy pięści uderzanych o
drewno rozbrzmiewały jeszcze do późnego wieczora, by w końcu ucichnąć w słabym
szlochu, który wymusił na obolałym chłopaku niespokojny sen.
***
Ace zmrużył
powieki. Jasne światło dnia poraziło jego oczy, które musiały wpatrywać się w
ciemność podziemi przez ostatnie swoje godziny życia. Nie wiedział co ma
czuć. Wcześniej targały nim różne uczucia, a krzyki Luffiego ciągle obijały się
w jego głowie, lecz teraz… Prowadzony przez dwóch silnych strażników w kierunku
drewnianej platformy, nie czuł niczego szczególnego. Być może był to efekt
wycieńczenia, bądź samoobrony. Nie chciał umrzeć z żałosnym wyrazem twarzy. Nie
chciał by ktokolwiek musiał oglądać tą słabą część niego.
Niczego w
życiu nie żałował. To, że wstąpił do rozbójników i wkroczył na drogę
przestępczą, było najlepszym, co go w życiu spotkało. Skoro jego własna rodzina
go nie potrzebowała, znalazł sobie nową. Shanks dał mu dom, jedzenie, opiekę…
Znalazł tam prawdziwych przyjaciół… Nie było dla niego lepszego miejsca na
świecie, niż to. Gdy dołączył do nich Luffy… Wchodząc po trzeszczących
schodach, zamknął oczy i przypomniał sobie dzień w którym go pierwszy raz
spotkał. Uśmiechnął się szeroko wspominając jego zapach i ciepłe dłonie. Nawet
nie wiedział tak naprawdę, kiedy na stałe zagościł w jego sercu. Dla niego
mógłby poświęcić wszystko, dlatego teraz, idąc na śmierć, wiedział, że zrobiłby
to jeszcze milion razy.
Klęknął.
Ktoś szarpał jego dłonie i przywiązywał do wysokiego słupa. Rozejrzał się
wokół, wyrwany ze swoich rozmyślań. Otaczał go plac, cały wypełniony ludźmi,
wpatrujących się w niego nieprzyjaznymi oczami. Nie zdziwiło go to. Większość
życia był takimi spojrzeniami obdarowywany. Wokół platformy poukładano stosy
drewna i siana, a strażnicy szykowali pochodnie.
Później
został odczytany wyrok. Ace słuchał go rozbawiony, gdy wspominali jego
występki. Nie sądził nawet, że aż tyle zdołali ich odnotować. Były również
przewinienia, których nie kojarzył i zastanawiał się, czy po prostu ich nie
pamięta, czy zostały mu przypisane. Ostatnie chyba najmniej go zaskoczyło.
Został oskarżony o porwanie księcia i doprowadzenie go do stanu, w jakim
aktualnie się znajdował. Było to równoważne z tym, że musi teraz zapłacić za
swoje winy.
Zostanie
spalony żywcem.
Teraz
skojarzył z tym wygląd platformy. Ludzie krzyczeli zadowoleni z rodzaju
wymierzonej kary. Przeraziła go trochę ta myśl. Liczył na szybką śmierć. Nie
wiedział czy zdoła utrzymać gardło na wodzy, gdy języki ognia zaczną trawić
jego ciało. Wiedział, że królestwo najwyraźniej szukało ofiary. Nie było
żadnego procesu, nie miał prawa by nawet wyrzec się swoich win, czy tłumaczyć.
Sułtan musiał znaleźć kozła ofiarnego i znalazł. Nie miał żadnych szans na
ułaskawienie, czy ratunek. Jego los został przesądzony.
Padł rozkaz.
Żołnierze zapalili pochodnie. Powietrze zafalowało od żaru. Jasny płomień
został przyłożony do drewna, które w ekspresowym tempie pochłonęły języki
ognia. Czarny, gryzący dym zaczął drażnić oczy i gardło piegowatego. Poczuł
wokół siebie niesamowite gorąco. Zaczął kaszleć. Choć bardzo tego nie chciał,
zaczął się bać. W ostatniej chwili zaczęły targać nim wątpliwości. Chciał ich
zobaczyć. Wszystkich. Shanksa, Sabo, Sanjiego, Luffiego… Wszystkich swoich
przyjaciół jeszcze raz. Jeszcze ostatni raz z nimi wypić, kraść, tańczyć, spać
pod gołym niebem… Całować… Smakować słodki smak ust i czuć dotyk drobnych dłoni
czarnowłosego… Pomyślał, że to cholernie niesprawiedliwe. Ledwo już oddychał. Tłum
przysłaniała mu czarna chmura. Jego skóra pokryła się potem, który spływał po
jego nagich ramionach. Szarpnął więzami, lecz to nic nie pomogło. Był solidnie
unieruchomiony. Nie mógł nawet podźwignąć się z kolan w które wbijały się ostre
drzazgi.
Może i nie
mógł zadecydować o swojej śmierci, ale cieszył się, że mógł to zrobić ze swoim
życiem. Dlatego ostatkiem sił, wspierając się na drewnianym palu, spojrzał w
niebo nad sobą. Jedyne do czego mógł się w tym momencie zwrócić. Gardło
ścisnęło się boleśnie, gdy w myślach dziękował za swoje życie. Nie modlił się i
nie płakał… Zamknął oczy i chciał, żeby to się już skończyło. Miał nadzieję, że
może na tamtym świecie, jeszcze wszyscy się kiedyś spotkają.
Nagle coś
ciężkiego opadło na deski platformy. Wyłoniło się z ognia, wzniecając miliony
iskier. Przedarło się przez nie, bez żadnego szwanku.
Ace spod
przymrużonych powiek, drażnionych gorącem, dojrzał ciemny kształt. Był to
człowiek odziany w wiele chust, a w ręku dzierżył ostry sztylet. Pochylił się
nad nim i jednym ruchem przeciął krępujące go liny.
- Wiem, że
liczyłeś na innego księcia, ale taki musi księżniczce wystarczyć.- Usłyszał
znajomy, wesoły głos.
- Sanji… –
Piegowaty jeszcze w życiu nie odczuł takiej ulgi. Padł w ramiona swojego blond
kolegi, bo nie miał siły utrzymać pionu.
- Wynośmy
się stąd, bo zostaną z nas skwarki.- Mężczyzna pomógł mu się wesprzeć na
ramieniu i razem zeszli z platformy, z której wyciągnęła ich kolejna para rąk.
Kilka języków dosięgło ich skóry, zostawiając rumiane pręgi.
Piegowaty
chwilę ogarniał to, co zobaczył. Dopiero teraz ujrzał chaos, jaki zapanował na
placu. Ludzie uciekali, a żołnierze walczyli z hordą rozbójników. Szczęki
mieczy i krzyki rozbrzmiewały w całej okolicy.
- Co jest…?-
Ace kaszlał przeraźliwie i z trudem łapał powietrze. Powoli rozpoznawał znajome
twarze.
- Myślałeś,
że będziemy siedzieli z założonymi rękami, jak będą mordować nam przyjaciela?-
Sanji prowadził go w bezpieczne miejsce. Skryli się pod ścianą, otoczeni przez
towarzyszy.
- Ale jak…?-
Piegowaty miał ochotę się rozpłakać, widząc znajome i uśmiechnięte mordy. Był w
szoku, że wszyscy się zjawili.
- Zgadnij.-
Gdy tylko Sanji się odsunął, jego szyję oplotła para chudych ramion,
wyskakujących zza blondyna.
- Ace!!!-
Krzyk Luffy’ego prawie rozsadził mu bębenki, nie wspominając o tym, że już w
ogóle nie mógł oddychać. Stwierdził z rozbawieniem, że teraz może umrzeć
szczęśliwy. Jego serce przepełniła radość pomieszana ze wzruszeniem.
- Udusisz go
dzieciaku!- Śmiech kompanów mieszał się z hałasem bitwy.
- Nie jestem
dzieciakiem!- Książę wydarł się na rozbójnika, który jeszcze bardziej zaczął
się śmiać.
Ace
stwierdził, że nigdy czegoś piękniejszego nie widział. Klęczał przed nim
chłopak umorusany od sadzy, z roztrzepanymi włosami, do połowy nagi, w jedynie
poszarpanych spodniach i z kilkoma bandażami, a jego oczy lśniły jak prawdziwe
gwiazdy. Zastanawiał się czy to nie są przypadkiem jakieś pośmiertne omamy.
- Chłopak
otworzył nam bramy.- Wyjaśnił jeden z rozbójników.- Inaczej moglibyśmy przybyć
za późno.
- Shshishishi!-
Czarnowłosy uśmiechnął się szeroko, wypinając dumnie pierś. Ace naprawdę nie
mógł uwierzyć w szczęście jakie go spotkało. Gdyby miał siłę, wyściskałby ich
wszystkich, a szczególnie Shanksa, który pojawił się nagle przy nich. Tak
bardzo cieszył się, że ujrzał ich żywych. Po wcześniejszych wydarzeniach, cały
czas się martwił o to, czy udało im się uciec z palącego obozu.
- To do
ciebie niepodobne Portugas, że w czasie bitwy wygrzewasz się w cieniu palm.-
Zakpił ich dowódca, obdarzając cierpiącego uczuciowym spojrzeniem.
- Spadaj
stary dziadzie…- Wycharczał Ace wzruszony i wdzięczny.- Chyba się nie obrazisz,
że tym razem zrobię sobie wolne.
Czerwonowłosy
kucnął przy nich i położył dłoń na ramieniu piegowatego. W tym geście było
wszystko co można by było przekazać w takiej chwili. Później, dostrzegając
księcia, zdjął z głowy słomiany kapelusz i nałożył zaskoczonemu chłopakowi.
- Chyba coś
zgubiłeś.- Powiedział z uśmiechem.
- A no tak…
Dzięki!- Czarnowłosy pomacał rąbek nakrycia głowy, przypominając sobie, że
zgubił go podczas porwania.
- Zarządzam
odwrót! Zbierzcie żołnierzy i kończymy tą imprezę.- Czerwonowłosy wstał i wydał
rozkaz.
Nagle huk
rozerwał niebo. Plac w jednej chwili stanął w płomieniach, wyrzucając w
powietrze odłamki posadzki i martwe ciała.
Luffy
podniósł się przerażony, widząc w chmurze dymu wysoką postać, z hakiem zamiast
dłoni, otoczoną hordą swoich pobratymców. W zdrowej ręce trzymał garść
błękitnych pukli, należących do księżniczki, którą krzyczącą, wlókł na schody
pałacu.
- Dargon!-
Krzyknął mężczyzna z blizną na cały plac, a walki powoli ustawały, gdy ludzie
zaczęli pojmować ze zgrozą sytuację. – Co powiesz na to?!- Rzucił dziewczyną o
stopnie, raniąc boleśnie jej ręce.
Luffy
zacisnął dłonie w pięści, gdy zobaczył swoją przyjaciółkę, traktowaną w taki
sposób. Przypomniał mu się poranek, w którym dziewczyna do niego przyszła i
uwolniła z pokoju, narażając się na gniew ich ojców. Obiecał, że po wszystkim,
odda jej prawa do władzy. Wiedział, że sobie poradzi. Po prostu to czuł. Jego miejsce
było na pustyni, z rozbójnikami, z Ace’m… Nie w ciasnym i dusznym pałacu. Nim
musi zarządzać ktoś, kto kocha to państwo. To zobaczył w jej oczach, gdy
błagały go, by pomógł jej przerwać egzekucję. Nie wiedział czemu tak bardzo jej
na tym zależało, ale bez chwili wahania ruszył za dziewczyną. Nie wiedział też
skąd znalazła się nagle banda Shanksa, ale bez zastanowienia wykonywał
polecenia, bo jedyne co się dla niego liczyło, to ocalenie Ace’a. Teraz jednak
nie mógł uciekać albo stać z założonymi rękami, gdy Vivi była właśnie turbowana
przez tego brutala.
-
Crocodile!- Wściekły książę przeciskał się pomiędzy zszokowanymi żołnierzami.-
Zostaw ją gadzie!- Dziewczyna kuliła się od cisów, które zadawał jej mężczyzna.
W końcu przestał, zwracając uwagę na chłopaka.
- Luffy!-
Ace patrzył jak jego przyjaciel znika mu z oczu i jak właściwie nikt nie wie,
co powinien w tym momencie zrobić. Wstał, podpierając się ściany, by lepiej
widzieć plac i to co się tam dzieje.
- Proszę,
proszę… Moja zguba…- Mężczyzna z blizną stracił zainteresowanie zapłakaną
dziewczyną i całą wściekłość przerzucił na chłopaka. – Brać go!
W jednej
chwili wokół księcia znów wybuchło zamieszanie. Wymieszani rozbójnicy stali
wśród żołnierzy królewskich, którzy nie potrafili rozróżnić, kto stoi po czyjej
stronie. Wszyscy zaczęli walczyć, a Luffy’emu udało się ich zwinnie wymijać i
dostać się na schody.
- Widzę, że
sam chciałeś do mnie przyjść…- Mężczyzna przypominał rozjuszone zwierzę. Rzucił
się w kierunku chłopaka i świsnął złotym hakiem tuż koło jego twarzy.
Czarnowłosy uchylił się zwinnie i również zaatakował kawałkiem przełamanej w
pół włóczni, odciągając go od dziewczyny. Walczyli tak chwilę, chwiejąc się
niebezpiecznie na nierównej powierzchni. Vivi z przerażeniem patrzyła na nich i
na plac, gdzie padała kolejna martwa osoba. Łzy bezsilności i gniewu spływały
po jej policzkach.
Nagle
czarnowłosy potknął się na kałuży krwi jednego z martwych żołnierzy i
przewrócił na zimne ciało. Zanim zdołał się pozbierać, jego przeciwnik
wymierzył do niego, z wyciągniętego zza pasa pistoletu.
- Zobacz
Dragon!- Krzyknął w tłum, czegoś wyczekując. W końcu kilku jego rozbójników
rozstąpiło się i Luffy ujrzał swojego ojca, skutego i obitego. Pchnęli go na
kolana tuż przy synu i szarpnięciem włosów, zmusili do patrzenia na
rozgrywającą się przed nim scenę.- Ciesz się! Pozwolę ci się pożegnać z synem!
Oboje
patrzyli sobie w oczy nie wiedząc, co właściwie powinni powiedzieć. Czarnowłosy
jednak pierwszy raz ujrzał w oczach ojca obawę i ciężar porażki.
Kiedy
zobaczył przed swoim nosem lufę pistoletu, było już za późno. Nie zdążył nawet
zebrać myśli, gdy broń wystrzeliła.
Luffy
wiedział, że powinien poczuć ból, lub chociażby siłę pocisku, która powaliłaby
go na ziemię, ale nie było żadnej z tych rzeczy. Ze zdumienia otwierał tylko
szerzej oczy, gdy Crocodila przysłoniło mu ciało Ace’a. Wszystko stało się tak
szybko, że nie był w stanie zareagować. Nim pojął to, że przyjaciel uratował mu
życie, osłaniając go własnym ciałem, Portugas leżał już nieprzytomny na
posadzce, a jego krew skapywała po stopniach.
- Nie…-
Książę czuł, jak odpływają z niego wszystkie siły. Klęknął przy przyjacielu i
chciał go dotknąć drżącą ręką, by upewnić się, że to co widzi, jest prawdą. Nim
jednak udało mu się dosięgnąć ukochanego, silne ramiona odciągnęły go w tył.
- Rusz się!-
Powiedział ktoś za nim drżącym od emocji głosem. Sabo wlókł Luffy’ego przez
tłum żołnierzy, biegnących w kierunku pałacu.
- Ale… –
Czarnowłosy czuł pustkę. Cały świat, który go otaczał, zniknął. Jedyne co
dostrzegał, to nieruchomą dłoń Ace’a i czerwony strumień. Potem, gdy i to
zniknęło, zdał sobie sprawę, że to koniec. Że już nigdy się nie zobaczą. Nigdy
nie porozmawiają, nie dotkną… Szok jakiego doznał, okrył czernią wszystko
wokół. Jego świadomość, by powstrzymać szaleństwo które chciało zawładnąć jego
ciałem, wyłączyła się momentalnie, pozwalając chłopakowi odpłynąć, zanim
postradałby zmysły. Sabo biegł jak szalony, na drżących nogach, jak najdalej od
tego co widział. Miał ochotę krzyczeć z wściekłości i żalu. Skupił się więc
całkowicie na zadaniu, by przypadkiem nie zawrócić i nie zatopić w kimś ostrego
sztyletu, by dać upust swoim emocjom.
Na
pałacowych stopniach przelano jeszcze wiele krwi tego dnia. Chłopacy już nie
widzieli, jak na Crocodila ruszył Shank, który pozbawił go głowy, jak
przyjaciele zabierali ciało Portugasa, jak Vivi przerwała bitwę i zaczęła
zaprowadzać porządek. Walki ustały całkowicie wraz z zachodem słońca.
Następny rozdział
Następny rozdział
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz