czwartek, 11 czerwca 2015

Krwawy błękit 7



     - Mr Prince!- Krzyknął ktoś po drugiej stronie światła.
     Jasny promień oślepiał mężczyzn, którzy mrużąc oczy, próbowali dojrzeć swojego rozmówcę.
     - No przecież mówię do cholery, opuściłbyś tą broń! - Warknął Sanji zasłaniając twarz dłonią i zauważając wycelowany w siebie pistolet.
     - Wiesz przecież, że takie mamy przepisy… - Osoba trzymająca latarkę, w końcu przestała nią świecić po oczach  – Długo się nie pokazywałeś! Szef myślał, że wysłali cię do piachu… – Mężczyzna przyjrzał się towarzyszowi blondyna i dalej zachowywał ostrożność - Kto to jest?
     - Wracam z prezentem - Black pchnął teatralnie Roronoe - Człowiek Dofa.
     Zoro przyjrzał się ze zdegustowaniem ich przeciwnikowi. Musiał przyznać, że wyglądał żałośnie. Ulizane, obrzydliwe włosy, powyginane w jakieś cudaczne wzory, owalne okularki, brak jakichkolwiek mięśni i tandetna koszula w biało-niebieskie pasy z falbanami. Naprawdę się powstrzymał, żeby nie buchnąć śmiechem na widok tego dziwactwa.
     - Masz na myśli Doflamingo?! Tego z Donquixote?! - Ekscytował się mężczyzna piszcząc wysokim sopranem.
     - A jest ich więcej, kretynie?! - Sanji starał się podejść do niego jak najbliżej. Miał nadzieję, że udawanie, że ma za plecami Zoro pistolet, którym zmusza jeńca do uległości, nie wyjdzie na jaw. Przynajmniej zakrwawiony bok nadawał trochę realizmu. Odetchnął, widząc, że przeciwnika mają tylko jednego. Na dokładkę jeszcze taką ofermę losu. Sanji pamiętał Mr. 3 jeszcze ze szkolenia. Nie dziwił się, że Crocodile go tu wysłał. Nie życzył sobie pewnie oglądania takiej mordy. Lepiej trafić nie mogli.
     - P-p-przecież to ten psychol! Szermierz! Nie mów mi, że ty… - Facet patrzył teraz na jeńca z przestrachem, jakby zobaczył dziką bestie. Zoro bardzo starał się udawać wykończonego i bezbronnego. Ręce, które trzymał za sobą na wzór związania, bardzo go świerzbiły, żeby dobyć pistoletu skierowanego dalej w ich stronę. Byli jednak jeszcze za daleko by po niego sięgnąć.
     - Szef jest u siebie? - Zapytał Black zbliżając się coraz bardziej. Starał się nie spuszczać wzroku na broń, tylko skupiać na rozmówcy - Chcę jak najszybciej się z nim zobaczyć.
     - J-jasne! Z tego co wiem, to jest w swoim gabinecie - Wyjąkał Mr. 3 dalej podejrzliwie mierząc zielonowłosego, który zaczynał się niecierpliwić.
     - Samego cię przydzielili na wachcie? – Kontynuował blondyn czując, jak kropelka potu spływa po jego skroni. Jeszcze tylko kilka kroków.
     - Dzisiaj jestem w zastępstwie za Mr. 5… – W końcu mężczyzna stracił gardę i podrapał się spluwą po skroni, zirytowany tą uwagą – Żeby mnie wcisnąć do takiej roboty… Na miejsce jakiegoś szczura! Rozumiesz to? - Krzyknął oburzony – Tacy jak ja powinni… - Lecz nie zdążył dokończyć.
     Roronoa wyrwał się do przodu i z całej siły kopnął kolanem w brzuch mówiącego. Tamten momentalnie stracił przytomność, wypuszczając z ręki broń i latarkę. Upadł, zaśliniając posadzkę.
     - Nie zareagowałeś trochę za wcześnie? - Black popatrzył z odrazą na kolegę z branży. Odetchnął ciesząc się, że już mają to już za sobą.
     - Wybacz, jego pieprzenie od razu zaczęło mnie wkurwiać - Prychnął zielonowłosy. Po za tym, nie lubił tak podchodzić swoich wrogów. Wolał otwartą walkę. Tym razem przystał jednak na pomysł kompana z udawaniem ofiary. Żałował, że jego miecze utonęły. Gdyby wcześniej pomyślał, żeby je wcześniej odpiąć…
     Sięgnął po przedmioty przy boku nieprzytomnego. Znalazł jeszcze jeden pistolet i podzielił się nim z Blackiem. Dalsza droga była już oświetlona, więc pozostawili latarkę i obitego mężczyznę. Niedaleko mieli koniec korytarza, gdzie znajdowały się metalowe drzwi.
     - Winda - Zoro podszedł do niej, przyglądając się jedynemu guzikowi.
     - Jesteśmy pod posesją - Sanji sprawdził magazynek i wdusił przycisk. Czekali chwilę, aż srebrne wrota się rozsuną.
     Z zaskoczeniem ujrzeli wewnątrz małą dziewczynkę ubraną dość pstrokato. Włosy miała związane w dwa warkocze, a na głowie spoczywał różowy kapelusik. Spojrzała na nich ciemnymi oczkami, które również rozszerzyły się ze zdziwienia. Szybko zlustrowała mężczyzn i ciało przyjaciela, leżące na posadzce.
     Blondyn za późno zareagował. Nie zdążył  powstrzymać małej rączki, która sięgnęła czerwonego guzika wewnątrz windy.  Zanim pozbawił małej przytomności, usłyszał na wyższych piętrach wycie syreny. Małe ciało, opadło w jego ramiona, z drobnym uśmiechem na ustach.
     - Dziecko? - Roronoa ledwo dowierzał w to co widzi. Wygląd małej całkowicie go zaskoczył, przez co nie zdołał się wcześniej ruszyć.
     - Miss Goldenweek…- Black westchnął zrezygnowany. Teraz już nie było mowy o spokojnym dostaniu się do środka budynku – Crocodile ją przygarnął, gdy jeszcze była w pieluszce. Niech cię nie myli jej wygląd. Od najmłodszych lat była szkolona do tej roboty…- Położył ciało śpiącej dziewczynki pod ścianą - To już nie jest dziecko.
     Zoro zacisnął pięści. Nie wiedział czy małej współczuć, czy nie. Żałował, że stracili czujność. Teraz cały ich plan legł w gruzach. Pewnie już czeka na nich „wystrzałowe” powitanie.
     Weszli w końcu do środka windy i Black uruchomił mechanizm by dostać się na kolejne piętro. Na nim znajdowały się cele z więźniami. Cichy dźwięk poinformował ich o ruszeniu maszyny w górę. Na ścianach wisiały lustra, powiększając optycznie małą klitkę i odbijając ich surowe odbicia.
     Roronoa zerknął z ukosa na szczupłą i pociągającą sylwetkę tamtego . Wiedział, że to nie jest odpowiedni moment, ale zapatrzył się na klatkę piersiową blondyna, do której przykleił się mokry materiał jeszcze niewyschniętej koszuli. Rozbawiły go jego lekko pofalowane od wilgotności włosy. Dwudniowy zarost tylko dodawał mężczyźnie uroku.
     To, co wydarzyło się do tej pory sprawiło, że patrzył już na niego zupełnie inaczej.  Nie rozumiał tej więzi i chyba nie potrzebował rozumieć. Chciał go chronić. Po prostu. Wiedział, że to, że tu jest, również ma na celu jego własne pragnienie lecz już nawet nie wiedział, co jest dla niego ważniejsze. Cieszyło go to, że mężczyzna w końcu mu zaufał, chociaż nie wyglądał teraz na pewnego siebie. Blondyn przyglądał się sobie i z każdą chwilą Zoro miał wrażenie, że bladł coraz bardziej. Chciał rozładować napięcie.
     - Lubi pan windy, panie Black? Długą mamy drogę na górę?
     - Panie Roronoa, nie uważa pan, że niestosownie jest teraz wyskakiwać z takimi propozycjami? - Prychnął z uśmiechem blondyn, wczuwając się w żart. Lekko się uśmiechnął, gdy zobaczył błyszczące oczy i białe zęby w odbiciu lustrzanych drzwi. Zdecydowanie potrzebował rozluźnienia, lecz migający numer piętra i coraz głośniejsze wycie alarmu, tylko potęgowały zdenerwowanie.
     - W takim razie, może umówimy się na następny raz? - Roronoa pochylił się do ucha tamtego, wydychając jego zapach. Zastanawiał się co by było, gdyby byli teraz w zupełnie innym miejscu. Gdyby poznali się w zupełnie innym czasie, w innych okolicznościach, w innym życiu.
     - Jak mi pan obieca, to może się skuszę - Spojrzał na zielonowłosego, ocierając się nosem o jego policzek - Bo słowa chyba pan jednak dotrzymuje… – Ich oczy się spotkały.
     - W takim razie to obietnica – Smutne, niebieskie tęczówki przyciągały go do siebie - Ale nie może pan zginąć panie Black. Taki jest warunek.
     - To liczy się także w drugą stronę - Blondyn bardzo chciał wierzyć w te słowa. Miał jednak niewielką nadzieję, że wyjdą z tego cało. To co zamierzali zrobić było szalone.  Byli tylko we dwoje przeciwko całej uzbrojonej armii. To tak, jakby się rzucali z motyką na słońce.
     Przelotny, krótki pocałunek, który złożyli na swoich wargach, był przypieczętowaniem ich drobnych nadziei. Po tym już nie mogli spojrzeć sobie w oczy z obawy, że odnajdą w nich zwątpienie.
     - Powtarzamy scenkę z wcześniej? - Zapytał Zoro zmieniając temat i wyciągając pistolet.
     - Myślę, że nie będzie to już pomocne - Black uniósł broń w pogotowiu – Ale możesz na razie się schować. Będą zdziwieni jak ujrzą tylko mnie - Zoro wykonał niechętnie polecenie. Oddał mu nawet swoją broń, licząc na to, że tamten wie co robi.
     Winda zwolniła, a ich żołądki wykonały nieprzyjemnego fikołka. Sekundy leciały nieubłaganie. Nie mieli już odwrotu.
     Po chwili rozległ się ostry dźwięk i drzwi zaczęły się rozsuwać. Oczom Sanjiego ukazał się korytarz i kilku ochroniarzy celujących w jego głowę. Wmurowało ich, że widzą swojego starego towarzysza. Ta chwila wystarczyła, by Black każdemu z nich wpakował kulkę w łeb. W ich ciała zanurzyły się idealnie wycelowane pociski, odbierając życie. Huki rozerwały powietrze, odbijając się od marmurowych ścian. Szkarłat pokrył posadzkę. Dwoje mężczyzn pochylało się teraz nad trupami, przyglądając się im beznamiętnie.
     - Prowadź, panie Black - W Zoro obudził się morderczy instynkt gdy odkrył, że jeden z przeciwników miał przy sobie dwa miecze. Sięgnął po nie i przyjrzał ostrej stali. Do tego widok krwi tylko bardziej go nakręcał. Dawno nie miał okazji wykazać się w walce. Bok nieznacznie pulsował, przyćmiony nową dawką adrenaliny.
     Blondyn okręcił pistolet wokół palca i miał ochotę zdmuchnąć niewidzialny dym. Poddawał się słodkiej obojętności, która broniła go przed tym, co przywykł robić przez ostatnie lata. Już prawie zapomniał, jak to jest odbierać życie. Uśmiechnął się widząc swojego kompana, szczerzącego się do martwych ludzi. Takiego oblicza nie udało mu się u niego poznać. Zastanawiał się, ile jeszcze twarzy skrywa ten człowiek. Teraz jednak było to nie istotne. Mógł się tylko cieszyć, że miał po swojej stronie prawdziwą bestie. Nie oglądając się już za siebie, ruszyli w stronę kolejnego pomieszczenia.
     Po chwili w budynku zrobiło się głośno od wystrzałów. Alarm postawił wszystkich na nogi, zwabiając ochroniarzy w podziemia. Na szczęście w końcu ucichł, bo rozrywał wszystkim bębenki.
Sanji skupiał się jedynie na precyzyjnym celowaniu. Razem z Zoro pokonywali przeciwników jeden po drugim. Ciągłe strzały z broni nadwyrężały jego nadgarstki i rozsadzały uszy. Krew rozbryzgiwała się na ścianach i posadzkach, tworząc mrożące krew w żyłach wzory. Błysk ostrzy Roronoy co jakiś czas migał mu przed oczami, chroniąc przed wymierzonymi w niego lufami pistoletów. Oboje szaleli w dzikim tańcu, osłaniając się nawzajem. Nikt nie mógł się równać z ich umiejętnościami. Nikt nie zdołał ich nawet drasnąć.
     Gdy Blackowi kończyły się naboje, atakował przeciwników nogami, przywłaszczając sobie kolejne bronie. Co jakiś czas stykał się plecami z zielonowłosym, fascynując się ich wspólną siłą. Udało im się wyeliminować kolejną grupę. Brnęli dalej zostawiając za sobą zapach śmierci.
     Blondyn nagle przystanął. W końcu zorientował się gdzie się znajdują. Ujrzał korytarz prowadzący do osoby, dla której poświęcał się cały ten czas. W końcu był zdolny ją uwolnić. Pobiegł w tamtym kierunku bezmyślnie, odsłaniając się na atak. Nim zdołał zareagować, ostrze błysnęło przy jego twarzy.
     Szczęk mieczy odbił się echem od gładkich ścian. Sanji został zwalony z nóg przez ciało Roronoy, który osłonił go w ostatniej chwili. Mierzył się z wysokim, ciemnoskórym mężczyzną, który również dzierżył ostrze, krzyżując je z zielonowłosym.
     Black zbladł. Rozpoznał Mr. 1. Ten człowiek był najlepszym z ludzi tego przeklętego krokodyla. Znał jego siłę i uświadomił sobie, że gdyby nie zielonowłosy, już leżałby trupem.
     - Idź!  Ja się nim zajmę – Zoro oblizał wargi. To był przeciwnik dla niego. Czuł to po sile jaką tamten włożył w atak. Nie przejął się protestem blondyna. Po prostu podjął wyzwanie.
     Sanji widząc, że niewiele może zdziałać, pobiegł dalej. Siła jaka ciągnęła go do przodu wygrała wewnętrzną rozterkę. Był już tak blisko. Mijał zakręty, a jego serce miało ochotę eksplodować. Gardło paliło od głębokich wdechów, a pot spływał po szyi. Krzyki więźniów docierały do niego jak zza mgły. Jeszcze jeden zakręt! Jeszcze kilka kroków!
     W końcu dotarł. Stanął przed kratami, które miał okazję widzieć parę lat temu. Chwycił chłodny pręt i wlepił wzrok w ciemność przed sobą, brutalnie łapiąc oddech. Przymrużył oczy, by lepiej widzieć.
     Zamarł.
     Nie mógł się ruszyć. Nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Serce które do tej pory rozsadzało mu żebra, zatrzymało się momentalnie. Nie rozumiał tego, co widzi. Nie wierzył w to. Cała nadzieja, cały upór i wola walki go opuściły, a zastąpiła je cicha rozpacz. Przygryzł wargę nie zdając sobie sprawy z łez, które spłynęły obficie po jego policzkach.
     Jego ukochana osoba, jego przybrany ojciec, który go wychował, dał dom i na swój sposób przyjaźń i miłość…
     Był martwy.
     Ciało musiało rozkładać się od długiego czasu. Odór przytwierdzonych łańcuchami do ściany zwłok był przeolbrzymi. Robactwo zdążyło zalęgnąć się w celi i powoli zjadać umarlaka. Nie było mowy o pomyłce. Drewniana noga przytwierdzona do zgniłej skóry oraz specyficznie wiązana broda uświadamiały blondynowi brutalną prawdę. Ciało nie miało na sobie żadnych śladów ran. Crocodile musiał go prawdopodobnie zagłodzić na śmierć.
     - Zeff! - Krzyknął Black i opadł na kolana. Bezradność całkowicie odebrała mu siłę. Nie chciał tu być. Nie chciał tego widzieć. Nie chciał zdać sobie sprawy z tego, że przez lata robił tyle przerażających rzeczy wierząc, że zdoła uratować swojego ojca. Oparł czoło o kratę i załkał jak małe dziecko.
     Nie był w stanie obronić nawet jednej osoby…
     Później zalała go fala różnych uczuć. Szok, niedowierzanie, wściekłość, lęk… Powracał do rzeczywistości powoli, gdy odgłosy krzyków wokół niego zaczynały stawać się przerażająco nieznośne. Starał sobie przypomnieć, dlaczego tu się znalazł. Musi sobie przypomnieć. Instynkt samozachowawczy kazał mu walczyć. Czy o czymś zapomniał? Przecież nie znalazł się tutaj sam. Zaczynało mu świtać. Przezwyciężając górę emocji uniósł głowę.
     Zoro!
     Nie zdążył jednak się podnieść. Jego oczy przysłoniła materiałowa płachta, a szybkie uderzenie w kark zabrało go w ciemną otchłań.

     Zielonowłosy wymieniał ciosy z nowym przeciwnikiem. Tańczył jak dziki demon, wykrzywiając usta w uśmiechu. Ciemnoskóry sprawnie odparowywał uderzenia.
     - Używasz walki dwoma mieczami. Kim jesteś? - Zapytał Mr 1 w chwili odparcia.
     - Roronoa Zoro - odpowiedział, przybierając drapieżną pozę - I mylisz się, walczę trzema.
     - Sławny Szermierz, pies Doflamingo - Tamten zmrużył oczy – Niemałą nagrodę wystawił nam za ciebie nasz szef – Wykonał kolejne pchnięcie zaskoczony zwinnością tamtego, zwracając uwagę na jego rany.
     - Tak się składa, że mam do niego interes – Zielonowłosy gdy tylko usłyszał o Crocodiaulu, w żyłach zaczęła mu szybciej płynąć krew. Jego pragnienie przyćmiło mu wszystko inne. Odparowując cios, wykonał kolejne pchnięcia, celując w luki w obronie tamtego – Może wskażesz mi do niego drogę?
     - Nie pozwolę zawracać mu głowy, takim śmieciem jak ty - Zagrzmiał łysy mężczyzna.
     Walczyli do ostatniego tchu. Klingi szczękały złowieszczo, to spotykając się, to cofając. W końcu jedna dobyła celu, rozcinając bok przeciwnika, który padł na kolana chwytając się go kurczowo. Szkarłat wydobywający się z rany ubrudził ubranie. Rana była śmiertelna.
     Roronoa do samego końca patrzył swojej ofiarze w oczy, aż nie stały się puste i ciemne. Życie uleciało na jego oczach, a ona nawet nie drgnął, wyłączony na jakiekolwiek uczucie. Podszedł do najbliższego dogorywającego strażnika i podniósł go za kołnierz.
     - Gdzie jest gabinet waszego szefuncia - Wyszeptał w przerażoną twarz mężczyzny, po którego policzkach spływały łzy bólu. Ten wyśpiewał mu pożądaną informację i został brutalnie rzucony z powrotem na ziemię, jęcząc w agonii.
     Roronoa kroczył przez kałuże, mocząc podeszwy w czerwieni i zostawiając za sobą krwawe ślady. Nikt więcej nie stanął mu na drodze. Rozpoznał masywne drzwi. Doszedł do celu i chwycił złotą klamkę. Uniósł miecz, gotowy do ataku i wtargnął do pomieszczenia, bez dłuższego zastanowienia.
     Nie było w nim żywej duszy.
     Rozejrzał się szybko i zatrzymał wzrok na specjalnej podstawce stojącej na kominku, na której powinna znajdować się katana.
     Jedynie co na niej było, to biała, pusta pochwa miecza.
     Westchnął z emocji.
     Więc blondyn miał rację.
     Podszedł do niej i chwycił w swoje ręce. Z namaszczeniem przesuwał dłońmi po złotym grawerze, czując jak wzbiera w nim fala uczuć. Zacisnął palce, aż pobielały mu kłykcie. Po tak długim czasie, miał znowu ją w rękach. Jego jedyne źródło, które łączyło go z przeszłością. Jego najbliższymi, których już nie było. Jedyna rzecz, jaka pozostała mu po ukochanych osobach. Jego skarb.
     Gdy tak stał, zaczęła go niepokoić pewna rzecz. Po pierwsze, nie było tu jego miecza, po drugie, nie wiedział gdzie podział się blondyn i po trzecie, zrobiło się strasznie cicho. Oprzytomniał trochę i rozejrzał się po pokoju.
     Sanji!
     Wybiegł w popłochu. Przecież zostawił go samego! Przeraził się nie na żarty. Coś było nie tak. Był tak zaślepiony własnym pragnieniem, że zupełnie przestał kontaktować z rzeczywistością. Biegał jak opętany po korytarzach usłanych martwymi ciałami, w kierunku, w którym stracił przyjaciela z oczu. Nie znalazł go jednak. Mijał kraty z których wołali do niego więźniowie, ale nie zastał nikogo kręcącego się w pobliżu. Przemierzał piętro wzdłuż i wszerz, niepokojąc się coraz bardziej. W końcu ruszył w górę schodami. Nagle mignęło mu kilku ludzi na końcu korytarza. Był z nimi Black, z szarym workiem na głowie, niesiony przez mężczyzn jak szmaciana lalka. Pobiegł czym prędzej za nimi, gdy zniknęli za rogiem, wchodząc do jakiegoś pomieszczenia.
     Strach oplótł go swoimi mackami. Miał wrażenie, że korytarz ciągnie się w nieskończoność. Jego nogi starały się pokonywać dystans jak najszybciej, lecz to i tak było za wolno. Żałował, że się rozdzielili w tym ferworze walki. Im bliżej się znajdował, tym do jego uszu zaczęły dochodzić niepokojące dźwięki. W końcu do dobiegł do drzwi, gdzie mężczyźni zniknęli. Przekroczył próg i stanął zszokowany.

Następny rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz