- Mr
Prince!- Krzyknął ktoś po drugiej stronie światła.
Jasny
promień oślepiał mężczyzn, którzy mrużąc oczy, próbowali dojrzeć swojego
rozmówcę.
- No
przecież mówię do cholery, opuściłbyś tą broń! - Warknął Sanji zasłaniając twarz
dłonią i zauważając wycelowany w siebie pistolet.
- Wiesz
przecież, że takie mamy przepisy… - Osoba trzymająca latarkę, w końcu przestała
nią świecić po oczach – Długo się nie pokazywałeś! Szef myślał, że wysłali cię
do piachu… – Mężczyzna przyjrzał się towarzyszowi blondyna i dalej zachowywał
ostrożność - Kto to jest?
- Wracam z
prezentem - Black pchnął teatralnie Roronoe - Człowiek Dofa.
Zoro
przyjrzał się ze zdegustowaniem ich przeciwnikowi. Musiał przyznać, że wyglądał
żałośnie. Ulizane, obrzydliwe włosy, powyginane w jakieś cudaczne wzory, owalne
okularki, brak jakichkolwiek mięśni i tandetna koszula w biało-niebieskie pasy
z falbanami. Naprawdę się powstrzymał, żeby nie buchnąć śmiechem na widok tego
dziwactwa.
- Masz na
myśli Doflamingo?! Tego z Donquixote?! - Ekscytował się mężczyzna piszcząc
wysokim sopranem.
- A jest ich
więcej, kretynie?! - Sanji starał się podejść do niego jak najbliżej. Miał
nadzieję, że udawanie, że ma za plecami Zoro pistolet, którym zmusza jeńca do
uległości, nie wyjdzie na jaw. Przynajmniej zakrwawiony bok nadawał trochę
realizmu. Odetchnął, widząc, że przeciwnika mają tylko jednego. Na dokładkę jeszcze taką ofermę losu. Sanji pamiętał Mr. 3 jeszcze
ze szkolenia. Nie dziwił się, że Crocodile go tu wysłał. Nie życzył sobie
pewnie oglądania takiej mordy. Lepiej trafić nie mogli.
-
P-p-przecież to ten psychol! Szermierz! Nie mów mi, że ty… - Facet patrzył teraz na jeńca z
przestrachem, jakby zobaczył dziką bestie. Zoro bardzo starał się udawać
wykończonego i bezbronnego. Ręce, które trzymał za sobą na wzór związania,
bardzo go świerzbiły, żeby dobyć pistoletu skierowanego dalej w ich stronę.
Byli jednak jeszcze za daleko by po niego sięgnąć.
- Szef jest
u siebie? - Zapytał Black zbliżając się coraz bardziej. Starał się nie spuszczać
wzroku na broń, tylko skupiać na rozmówcy - Chcę jak najszybciej się z nim
zobaczyć.
- J-jasne! Z
tego co wiem, to jest w swoim gabinecie - Wyjąkał Mr. 3 dalej podejrzliwie
mierząc zielonowłosego, który zaczynał się niecierpliwić.
- Samego cię
przydzielili na wachcie? – Kontynuował blondyn czując, jak kropelka potu spływa
po jego skroni. Jeszcze tylko kilka kroków.
- Dzisiaj
jestem w zastępstwie za Mr. 5… – W końcu mężczyzna stracił gardę i podrapał się
spluwą po skroni, zirytowany tą uwagą – Żeby mnie wcisnąć do takiej roboty… Na
miejsce jakiegoś szczura! Rozumiesz to? - Krzyknął oburzony – Tacy jak ja
powinni… - Lecz nie zdążył dokończyć.
Roronoa
wyrwał się do przodu i z całej siły kopnął kolanem w brzuch mówiącego. Tamten momentalnie
stracił przytomność, wypuszczając z ręki broń i latarkę. Upadł, zaśliniając
posadzkę.
- Nie
zareagowałeś trochę za wcześnie? - Black popatrzył z odrazą na kolegę z branży.
Odetchnął ciesząc się, że już mają to już za sobą.
- Wybacz,
jego pieprzenie od razu zaczęło mnie wkurwiać - Prychnął zielonowłosy. Po za
tym, nie lubił tak podchodzić swoich wrogów. Wolał otwartą walkę. Tym razem
przystał jednak na pomysł kompana z udawaniem ofiary. Żałował, że jego miecze
utonęły. Gdyby wcześniej pomyślał, żeby je wcześniej odpiąć…
Sięgnął po
przedmioty przy boku nieprzytomnego. Znalazł jeszcze jeden pistolet i podzielił
się nim z Blackiem. Dalsza droga była już oświetlona, więc pozostawili latarkę
i obitego mężczyznę. Niedaleko mieli koniec korytarza, gdzie znajdowały się
metalowe drzwi.
- Winda -
Zoro podszedł do niej, przyglądając się jedynemu guzikowi.
- Jesteśmy
pod posesją - Sanji sprawdził magazynek i wdusił przycisk. Czekali chwilę, aż
srebrne wrota się rozsuną.
Z
zaskoczeniem ujrzeli wewnątrz małą dziewczynkę ubraną dość pstrokato. Włosy
miała związane w dwa warkocze, a na głowie spoczywał różowy kapelusik.
Spojrzała na nich ciemnymi oczkami, które również rozszerzyły się ze
zdziwienia. Szybko zlustrowała mężczyzn i ciało przyjaciela, leżące na posadzce.
Blondyn za
późno zareagował. Nie zdążył powstrzymać małej rączki, która sięgnęła
czerwonego guzika wewnątrz windy. Zanim pozbawił małej przytomności,
usłyszał na wyższych piętrach wycie syreny. Małe ciało, opadło w jego ramiona,
z drobnym uśmiechem na ustach.
- Dziecko? -
Roronoa ledwo dowierzał w to co widzi. Wygląd małej całkowicie go zaskoczył,
przez co nie zdołał się wcześniej ruszyć.
- Miss Goldenweek…- Black westchnął zrezygnowany. Teraz już nie było mowy o spokojnym
dostaniu się do środka budynku – Crocodile ją przygarnął, gdy jeszcze była w
pieluszce. Niech cię nie myli jej wygląd. Od najmłodszych lat była szkolona do
tej roboty…- Położył ciało śpiącej dziewczynki pod ścianą - To już nie jest
dziecko.
Zoro
zacisnął pięści. Nie wiedział czy małej współczuć, czy nie. Żałował, że
stracili czujność. Teraz cały ich plan legł w gruzach. Pewnie już czeka na nich
„wystrzałowe” powitanie.
Weszli w
końcu do środka windy i Black uruchomił mechanizm by dostać się na kolejne
piętro. Na nim znajdowały się cele z więźniami. Cichy dźwięk poinformował ich o
ruszeniu maszyny w górę. Na ścianach wisiały lustra, powiększając optycznie
małą klitkę i odbijając ich surowe odbicia.
Roronoa
zerknął z ukosa na szczupłą i pociągającą sylwetkę tamtego . Wiedział, że to
nie jest odpowiedni moment, ale zapatrzył się na klatkę piersiową blondyna, do
której przykleił się mokry materiał jeszcze niewyschniętej koszuli. Rozbawiły
go jego lekko pofalowane od wilgotności włosy. Dwudniowy zarost tylko dodawał
mężczyźnie uroku.
To, co wydarzyło
się do tej pory sprawiło, że patrzył już na niego zupełnie inaczej. Nie
rozumiał tej więzi i chyba nie potrzebował rozumieć. Chciał go chronić. Po
prostu. Wiedział, że to, że tu jest, również ma na celu jego własne pragnienie
lecz już nawet nie wiedział, co jest dla niego ważniejsze. Cieszyło go to, że
mężczyzna w końcu mu zaufał, chociaż nie wyglądał teraz na pewnego siebie.
Blondyn przyglądał się sobie i z każdą chwilą Zoro miał wrażenie, że bladł
coraz bardziej. Chciał rozładować napięcie.
- Lubi pan
windy, panie Black? Długą mamy drogę na górę?
- Panie
Roronoa, nie uważa pan, że niestosownie jest teraz wyskakiwać z takimi
propozycjami? - Prychnął z uśmiechem blondyn, wczuwając się w żart. Lekko się
uśmiechnął, gdy zobaczył błyszczące oczy i białe zęby w odbiciu lustrzanych
drzwi. Zdecydowanie potrzebował rozluźnienia, lecz migający numer piętra i
coraz głośniejsze wycie alarmu, tylko potęgowały zdenerwowanie.
- W takim
razie, może umówimy się na następny raz? - Roronoa pochylił się do ucha tamtego,
wydychając jego zapach. Zastanawiał się co by było, gdyby byli teraz w zupełnie
innym miejscu. Gdyby poznali się w zupełnie innym czasie, w innych
okolicznościach, w innym życiu.
- Jak mi pan
obieca, to może się skuszę - Spojrzał na zielonowłosego, ocierając się nosem o
jego policzek - Bo słowa chyba pan jednak dotrzymuje… – Ich oczy się spotkały.
- W takim
razie to obietnica – Smutne, niebieskie tęczówki przyciągały go do siebie -
Ale nie może pan zginąć panie Black. Taki jest warunek.
- To liczy
się także w drugą stronę - Blondyn bardzo chciał wierzyć w te słowa. Miał
jednak niewielką nadzieję, że wyjdą z tego cało. To co zamierzali zrobić było
szalone. Byli tylko we dwoje przeciwko całej uzbrojonej armii. To tak,
jakby się rzucali z motyką na słońce.
Przelotny,
krótki pocałunek, który złożyli na swoich wargach, był przypieczętowaniem ich
drobnych nadziei. Po tym już nie mogli spojrzeć sobie w oczy z obawy, że
odnajdą w nich zwątpienie.
- Powtarzamy
scenkę z wcześniej? - Zapytał Zoro zmieniając temat i wyciągając pistolet.
- Myślę, że
nie będzie to już pomocne - Black uniósł broń w pogotowiu – Ale możesz na
razie się schować. Będą zdziwieni jak ujrzą tylko mnie - Zoro wykonał
niechętnie polecenie. Oddał mu nawet swoją broń, licząc na to, że tamten wie co
robi.
Winda
zwolniła, a ich żołądki wykonały nieprzyjemnego fikołka. Sekundy leciały
nieubłaganie. Nie mieli już odwrotu.
Po chwili
rozległ się ostry dźwięk i drzwi zaczęły się rozsuwać. Oczom Sanjiego
ukazał się korytarz i kilku ochroniarzy celujących w jego głowę. Wmurowało ich,
że widzą swojego starego towarzysza. Ta chwila wystarczyła, by Black każdemu z
nich wpakował kulkę w łeb. W ich ciała zanurzyły się idealnie wycelowane
pociski, odbierając życie. Huki rozerwały powietrze, odbijając się od
marmurowych ścian. Szkarłat pokrył posadzkę. Dwoje mężczyzn pochylało się teraz
nad trupami, przyglądając się im beznamiętnie.
- Prowadź,
panie Black - W Zoro obudził się morderczy instynkt gdy odkrył, że jeden z
przeciwników miał przy sobie dwa miecze. Sięgnął po nie i przyjrzał ostrej
stali. Do tego widok krwi tylko bardziej go nakręcał. Dawno nie miał okazji
wykazać się w walce. Bok nieznacznie pulsował, przyćmiony nową dawką
adrenaliny.
Blondyn
okręcił pistolet wokół palca i miał ochotę zdmuchnąć niewidzialny dym. Poddawał
się słodkiej obojętności, która broniła go przed tym, co przywykł robić przez
ostatnie lata. Już prawie zapomniał, jak to jest odbierać życie. Uśmiechnął się
widząc swojego kompana, szczerzącego się do martwych ludzi. Takiego oblicza nie
udało mu się u niego poznać. Zastanawiał się, ile jeszcze twarzy skrywa ten
człowiek. Teraz jednak było to nie istotne. Mógł się tylko cieszyć, że miał po
swojej stronie prawdziwą bestie. Nie
oglądając się już za siebie, ruszyli w stronę kolejnego pomieszczenia.
Po chwili w
budynku zrobiło się głośno od wystrzałów. Alarm postawił wszystkich na nogi,
zwabiając ochroniarzy w podziemia. Na szczęście w końcu ucichł, bo rozrywał
wszystkim bębenki.
Sanji
skupiał się jedynie na precyzyjnym celowaniu. Razem z Zoro pokonywali
przeciwników jeden po drugim. Ciągłe strzały z broni nadwyrężały jego
nadgarstki i rozsadzały uszy. Krew rozbryzgiwała się na ścianach i posadzkach,
tworząc mrożące krew w żyłach wzory. Błysk ostrzy Roronoy co jakiś czas migał
mu przed oczami, chroniąc przed wymierzonymi w niego lufami pistoletów. Oboje
szaleli w dzikim tańcu, osłaniając się nawzajem. Nikt nie mógł się równać z ich
umiejętnościami. Nikt nie zdołał ich nawet drasnąć.
Gdy Blackowi
kończyły się naboje, atakował przeciwników nogami, przywłaszczając sobie
kolejne bronie. Co jakiś czas stykał się plecami z zielonowłosym, fascynując
się ich wspólną siłą. Udało im się wyeliminować kolejną grupę. Brnęli dalej
zostawiając za sobą zapach śmierci.
Blondyn
nagle przystanął. W końcu zorientował się gdzie się znajdują. Ujrzał korytarz
prowadzący do osoby, dla której poświęcał się cały ten czas. W końcu był zdolny
ją uwolnić. Pobiegł w tamtym kierunku bezmyślnie, odsłaniając się na atak. Nim
zdołał zareagować, ostrze błysnęło przy jego twarzy.
Szczęk
mieczy odbił się echem od gładkich ścian. Sanji został zwalony z nóg przez
ciało Roronoy, który osłonił go w ostatniej chwili. Mierzył się z wysokim,
ciemnoskórym mężczyzną, który również dzierżył ostrze, krzyżując je z
zielonowłosym.
Black
zbladł. Rozpoznał Mr. 1. Ten człowiek był najlepszym z ludzi tego przeklętego
krokodyla. Znał jego siłę i uświadomił sobie, że gdyby nie zielonowłosy, już
leżałby trupem.
- Idź!
Ja się nim zajmę – Zoro oblizał wargi. To był przeciwnik dla niego. Czuł to po
sile jaką tamten włożył w atak. Nie przejął się protestem blondyna. Po prostu
podjął wyzwanie.
Sanji
widząc, że niewiele może zdziałać, pobiegł dalej. Siła jaka ciągnęła go do
przodu wygrała wewnętrzną rozterkę. Był już tak blisko. Mijał zakręty, a jego
serce miało ochotę eksplodować. Gardło paliło od głębokich wdechów, a pot
spływał po szyi. Krzyki więźniów docierały do niego jak zza mgły. Jeszcze jeden
zakręt! Jeszcze kilka kroków!
W końcu
dotarł. Stanął przed kratami, które miał okazję widzieć parę lat temu. Chwycił
chłodny pręt i wlepił wzrok w ciemność przed sobą, brutalnie łapiąc oddech.
Przymrużył oczy, by lepiej widzieć.
Zamarł.
Nie mógł się
ruszyć. Nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Serce które do tej pory rozsadzało mu
żebra, zatrzymało się momentalnie. Nie rozumiał tego, co widzi. Nie wierzył w
to. Cała nadzieja, cały upór i wola walki go opuściły, a zastąpiła je cicha
rozpacz. Przygryzł wargę nie zdając sobie sprawy z łez, które spłynęły obficie
po jego policzkach.
Jego
ukochana osoba, jego przybrany ojciec, który go wychował, dał dom i na swój
sposób przyjaźń i miłość…
Był martwy.
Ciało
musiało rozkładać się od długiego czasu. Odór przytwierdzonych łańcuchami do
ściany zwłok był przeolbrzymi. Robactwo zdążyło zalęgnąć się w celi i powoli
zjadać umarlaka. Nie było mowy o pomyłce. Drewniana noga przytwierdzona do
zgniłej skóry oraz specyficznie wiązana broda uświadamiały blondynowi brutalną
prawdę. Ciało nie miało na sobie żadnych śladów ran. Crocodile musiał go
prawdopodobnie zagłodzić na śmierć.
- Zeff! -
Krzyknął Black i opadł na kolana. Bezradność całkowicie odebrała mu siłę. Nie
chciał tu być. Nie chciał tego widzieć. Nie chciał zdać sobie sprawy z tego, że
przez lata robił tyle przerażających rzeczy wierząc, że zdoła uratować swojego
ojca. Oparł czoło o kratę i załkał jak małe dziecko.
Nie był w
stanie obronić nawet jednej osoby…
Później
zalała go fala różnych uczuć. Szok, niedowierzanie, wściekłość, lęk… Powracał
do rzeczywistości powoli, gdy odgłosy krzyków wokół niego zaczynały stawać się
przerażająco nieznośne. Starał sobie przypomnieć, dlaczego tu się znalazł. Musi
sobie przypomnieć. Instynkt samozachowawczy kazał mu walczyć. Czy o czymś zapomniał? Przecież nie znalazł się tutaj sam. Zaczynało mu świtać. Przezwyciężając
górę emocji uniósł głowę.
Zoro!
Nie zdążył
jednak się podnieść. Jego oczy przysłoniła materiałowa płachta, a szybkie
uderzenie w kark zabrało go w ciemną otchłań.
…
Zielonowłosy
wymieniał ciosy z nowym przeciwnikiem. Tańczył jak dziki demon, wykrzywiając
usta w uśmiechu. Ciemnoskóry sprawnie odparowywał uderzenia.
- Używasz
walki dwoma mieczami. Kim jesteś? - Zapytał Mr 1 w chwili odparcia.
- Roronoa
Zoro - odpowiedział, przybierając drapieżną pozę - I mylisz się, walczę trzema.
- Sławny Szermierz, pies Doflamingo - Tamten zmrużył oczy – Niemałą nagrodę wystawił nam za
ciebie nasz szef – Wykonał kolejne pchnięcie zaskoczony zwinnością tamtego,
zwracając uwagę na jego rany.
- Tak się
składa, że mam do niego interes – Zielonowłosy gdy tylko usłyszał o
Crocodiaulu, w żyłach zaczęła mu szybciej płynąć krew. Jego pragnienie
przyćmiło mu wszystko inne. Odparowując cios, wykonał kolejne pchnięcia,
celując w luki w obronie tamtego – Może wskażesz mi do niego drogę?
- Nie
pozwolę zawracać mu głowy, takim śmieciem jak ty - Zagrzmiał łysy mężczyzna.
Walczyli do
ostatniego tchu. Klingi szczękały złowieszczo, to spotykając się, to cofając. W
końcu jedna dobyła celu, rozcinając bok przeciwnika, który padł na kolana
chwytając się go kurczowo. Szkarłat wydobywający się z rany ubrudził ubranie.
Rana była śmiertelna.
Roronoa do
samego końca patrzył swojej ofiarze w oczy, aż nie stały się puste i ciemne.
Życie uleciało na jego oczach, a ona nawet nie drgnął, wyłączony na
jakiekolwiek uczucie. Podszedł do najbliższego dogorywającego strażnika i
podniósł go za kołnierz.
- Gdzie jest
gabinet waszego szefuncia - Wyszeptał w przerażoną twarz mężczyzny, po którego
policzkach spływały łzy bólu. Ten wyśpiewał mu pożądaną informację i został
brutalnie rzucony z powrotem na ziemię, jęcząc w agonii.
Roronoa
kroczył przez kałuże, mocząc podeszwy w czerwieni i zostawiając za sobą krwawe
ślady. Nikt więcej nie stanął mu na drodze. Rozpoznał masywne drzwi. Doszedł do
celu i chwycił złotą klamkę. Uniósł miecz, gotowy do ataku i wtargnął do
pomieszczenia, bez dłuższego zastanowienia.
Nie było w
nim żywej duszy.
Rozejrzał
się szybko i zatrzymał wzrok na specjalnej podstawce stojącej na kominku, na
której powinna znajdować się katana.
Jedynie co
na niej było, to biała, pusta pochwa miecza.
Westchnął z
emocji.
Więc blondyn
miał rację.
Podszedł do
niej i chwycił w swoje ręce. Z namaszczeniem przesuwał dłońmi po złotym
grawerze, czując jak wzbiera w nim fala uczuć. Zacisnął palce, aż pobielały mu
kłykcie. Po tak długim czasie, miał znowu ją w rękach. Jego jedyne źródło,
które łączyło go z przeszłością. Jego najbliższymi, których już nie było.
Jedyna rzecz, jaka pozostała mu po ukochanych osobach. Jego skarb.
Gdy tak
stał, zaczęła go niepokoić pewna rzecz. Po pierwsze, nie było tu jego miecza,
po drugie, nie wiedział gdzie podział się blondyn i po trzecie, zrobiło się
strasznie cicho. Oprzytomniał trochę i rozejrzał się po pokoju.
Sanji!
Wybiegł w
popłochu. Przecież zostawił go samego! Przeraził się nie na żarty. Coś było nie
tak. Był tak zaślepiony własnym pragnieniem, że zupełnie przestał kontaktować z
rzeczywistością. Biegał jak opętany po korytarzach usłanych martwymi ciałami, w
kierunku, w którym stracił przyjaciela z oczu. Nie znalazł go jednak. Mijał
kraty z których wołali do niego więźniowie, ale nie zastał nikogo kręcącego się
w pobliżu. Przemierzał piętro wzdłuż i wszerz, niepokojąc się coraz bardziej. W
końcu ruszył w górę schodami. Nagle mignęło mu kilku ludzi na końcu korytarza.
Był z nimi Black, z szarym workiem na głowie, niesiony przez mężczyzn jak
szmaciana lalka. Pobiegł czym prędzej za nimi, gdy zniknęli za rogiem, wchodząc
do jakiegoś pomieszczenia.
Strach
oplótł go swoimi mackami. Miał wrażenie, że korytarz ciągnie się w
nieskończoność. Jego nogi starały się pokonywać dystans jak najszybciej, lecz
to i tak było za wolno. Żałował, że się rozdzielili w tym ferworze walki. Im
bliżej się znajdował, tym do jego uszu zaczęły dochodzić niepokojące dźwięki. W
końcu do dobiegł do drzwi, gdzie mężczyźni zniknęli. Przekroczył próg i stanął
zszokowany.
Następny rozdział
Następny rozdział
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz