czwartek, 16 lipca 2015

Japan Kac 7



- Nie uważacie, że to jest podejrzane?- Zapytał Portgas, rozmazując w palcach klejącą substancję.
- Myślę, że już nic nie wiem…- Sanji usiadł na jednym z grobów. Głowa mu pękała. Niebo zaczęło się powoli rozjaśniać.- Dzisiaj i wczoraj wszystko było podejrzane…
- Co to może być?- Zoro kucnął koło piegowatego przyjaciela i oglądał kawałek czegoś, co mogło przypominać zmiażdżony owoc bądź warzywo.
- Boże, to może być wszystko i nic! Do niczego nas to nie prowadzi!- Blondyn rozejrzał się niespokojnie po okolicy.
Chodzili po cmentarzu dość długo, gdy w końcu natrafili na coś podejrzanego. W jednym miejscu ziemia była dość mocno rozkopana, a dookoła walały się  resztki dyni. Ze względu na ich ubrania, które ubabrane były od samego początku, mogli podejrzewać, że to ich sprawka.
- Zabiliśmy kogoś i tu go pochowaliśmy…- Blondyn czarno widział ich przyszłość. Nikt tego nawet nie skomentował. Wszyscy poczuli grozę sytuacji, zdając sobie sprawę, że od teraz wszystko jest możliwe.
- Zamknij się i pomóż kopać!- Ace chwycił leżącą, o dziwo, nieopodal łopatę i zabrał się do roboty.
Pracowali w milczeniu, gdy słońce leniwie sunęło ku górze. Cali spoceni, natrafili w końcu na trumnę. Mieli szczęście, że było jeszcze na tyle wcześnie, że nikt nie kręcił się w okolicy.
- Ja pierdolę…- Zoro usiadł przerażony obok i głośno sapał. Zaczęło mu się robić niedobrze z nerwów. Zresztą, inni czuli to samo. Drżącymi rękami sięgnęli w kierunku wieka. Popatrzyli jeszcze po sobie, przygotowując się na najgorsze. Sanji prawie płakał.
Po dłuższym przyglądaniu się i modlitwie o cud,  podnieśli pokrywę, i wstrzymali oddech.
W trumnie leżał…
Biały pistolet.
- Chryste, dzięki bogu!- Ace padł na ziemię i miał ochotę umrzeć ze szczęścia.
- Kurwa, nie wierzę…. Nie wierzę… - Sanji wycierał policzki, dawno nie czując takiej ulgi.
Zoro milczał jak zaklęty.
Gdy doszli do siebie po okrzykach szczęścia, zabrali broń i ruszyli w stronę kaplicy, by nie musieć już oglądać cmentarza.
- To co teraz? Znowu ślad się urywa. Mamy sześć godzin, do ,ślubu…- Blondyn niemrawo spojrzał na zegarek. Przynajmniej cieszył się, że odzyskają Lawa z łap tego zboczeńca. Zastanawiał się chwilę, co u niego.
- Zobaczmy jeszcze w kościele. Może Luffy drzemie na którejś z ławek…- Powiedział bez entuzjazmu Ace. Wiedział, że trzeba będzie zadzwonić do Shanksa. Może powinni od razu tak zrobić? Teraz jego mały braciszek mógł być wszędzie.
Uchylili drzwi kaplicy i weszli do środka. Rozeszli się i zaczęli rozglądać po kątach, pozbywając się resztek nadziei. Żołądki grały im pesymistyczny marsz, a kiszki skręcały z bólu. Ledwo trzymali się na nogach ze zmęczenia i głodu.
Nagle usłyszeli dziwne odgłosy w jednym z konfesjonałów. Spojrzeli po sobie wymownie. Zoro podszedł do niego i z nieukrywaną nadzieją, zajrzał do środka, lecz gdy tylko to zrobił, odskoczył jak oparzony. Gdyby zjadł śniadanie, zwróciłby je w trybie natychmiastowym. Odwrócił się szybko, gdy Ace pędził w jego stronę.
- Co jest?! Jest w środku?!- Ale jego entuzjazm szybko zgasł, gdy z konfesjonału wyskoczył siwy ksiądz, pospiesznie zapinając swoją czarną sutannę. Jego czerwone lico i wściekłe spojrzenie nie wróżyły niczego dobrego.
- To wy!- Wrzasnął klecha, najwyraźniej rozpoznając przybyłych. - Bezbożnicy!- Krzyknął,  podchodząc do stojącej obok chrzcielnicy i grożąc pięścią.- Diabły! Szatany!- Szybkim ruchem chwycił złotą misę i chlusnął płynem na twarze zbaraniałych mężczyzn.  
Chłopacy nie wiedzieli co powiedzieć, ociekając święconą wodą , nie chcąc znać powodów ich grzechów, które najwyraźniej nie miały końca. Nawet nie chciało im się zastanawiać, dlaczego z konfesjonału uciekła szczupła panienka o płomiennych, rudych włosach, lecz raczej nie mieli wątpliwości, lustrując jej kusy strój.
- Świętokradztwo! Rozkopywać cmentarz mi tu będą i straszyć! W hallowiny się bawić na wiosnę zachciewa! Głupie komercyjne święta! Grzesznicy!- Krzyczał cały czerwony i rozkaszlał się poważnie. Przyjaciele bali się, że na swoim koncie będą jeszcze mieli zawał staruszka.  
- Wujek Zeff?- Sanji również przeżywał mini wylew, oglądając całą tę scenę z boku. Wszyscy popatrzyli na niego zszokowani.
Po chwili, gdy wyjaśniali sobie całą sytuację i nieporozumienie, usiedli do ławki. Ksiądz spokorniał i ze wstydem opowiadał swoją wersję wydarzeń, nie mogąc uwierzyć, że ktoś z rodziny go nakrył na czymś takim. Blondyn nawet tego nie komentował. Po prostu już mu było wszystko jedno.
- Przedwczoraj w nocy, gdy już kładłem się do łóżka, usłyszałem strzały na cmentarzu i krzyki. Musiałem sprawdzić, co się dzieje no to wybiegłem na zewnątrz. Nie widziałem was za dobrze, ale była was cała piątka. Tych o, rozpoznałem- wskazał na Zoro i Ace’a.-  no i jeden rzucił mi się szczególnie w oczy. Biegał po cmentarzu z dynią na głowie i udawał ducha.
- To Luffy!- Wszyscy nie mieli wątpliwości. Skojarzyli teraz filmiki i połączyli je w całość.- Wiesz co się z nim stało?- Serca waliły im jak oszalałe.
- Udało mi się go złapać, gdy wy zajęci byliście dobieraniem się do grobu, przygotowanego na pochówek. Nie wiem coście przy nim robili, ale ….
- Nie ważne, co zrobiłeś z moim bratem?! Jest tu gdzieś?!- Portgas nim potrząsnął.
- Nie!- Wyrwał się czarnowłosemu i otrzepał.- Odesłałem go do czubków. Tam gdzie jego miejsce! Wy zdążyliście uciec, gdy zabierała go karetka, wiążąc w kaftan bezpieczeństwa. Wydzierał się jak ranny wół. Do tego kopnął mnie w jaja!
- Nie marudź. Przed chwilą widzieliśmy, że masz sprawne.- Prychnął Sanji.
- Zakład psychiatryczny…?- Zapytała reszta, ignorując narzekania dziadygi. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, z dość oczywistego faktu i tego, jakimi byli idiotami. Mogli przecież podzwonić jeszcze po szpitalach!
Wybiegli z kościoła, zawczasu jeszcze pytając o adres. Sanji dogadał się z wujem, że w zamian za informacje i przymrużenie oka za wandalizm cmentarny, zapomną czego byli świadkiem w konfesjonale.
Pomimo jednak bojowych nastrojów i odzyskanych nadziei, chłopacy szybko polegli i zdołali ostatkiem sił doturlać się do najbliższej piekarni, zwabieni zapachem świeżego pieczywa. Przyklejeni do wystawy, wpatrywali się w zaskoczoną w środku ekspedientkę. Wręcz lizali szyby z przegłodzenia.
Przerażona kobieta uraczyła ich szybko bułkami, które pochłonęli w trybie natychmiastowym.
- Dobra kobieto!- Płakał Ace z wypchaną buzią.- W życiu nie jadłem czegoś tak wyśmienitego!
- Och, już wystarczająco wczoraj panowie nam komplementów składali.- Pomachała ręką zawstydzona i tym samym przykuła ich uwagę na nowo.- Wasze zamówienie już jest w drodze, jeśli państwo chcieli się co do niego upewnić…- Spojrzała jednak na ich wygląd i miny, i nieco  zmartwiła.- Ale czy…
- Doprawdy? – Ace wstał, już z nową porcją energii.- A cóż takiego zamawialiśmy?
- Jak to? Przecież ogromny, pięciopiętrowy tort z mandarynkami.- Odparła zaskoczona.- Już go wieziemy na wesele. Całą noc się piekł.
Nikogo to nie zdziwiło. Bardziej ich zaniepokoił stan kart kredytowych. Która tym razem została opróżniona?
- Musimy się pospieszyć.- Sanji się przeraził. Naprawdę mieli mało czasu. Do szpitala na obrzeżach był spory kawałek, nie wspominając o powrocie.
- Mam pomysł.- Powiedział zielonowłosy, a reszta była tak zdesperowana, że nie mieli wobec tego planu nic przeciwko.
***
- Jesteśmy już na miejscu?- Zapytał Roronoa spokojnie kierowcy, gdy ten zaparkował na parkingu.
- T-tak!- Młody chłopak trząsł się jak osika, gdy srebrna lufa chłodziła jego skroń. Prawie posikał się na siedzenie, gdy trójka mężczyzn dopadła go na światłach i pod groźbą odstrzelenia łba, kazała zawieść się na podany adres. Zgodnie z obietnicą, zostawili go w spokoju i udali się tam, gdzie kierowca uważał, że jest ich miejsce. Potem odjechał z piskiem opon, po uprzejmym podziękowaniu tych świtów.
- Boże błagam…- Modlił się Ace, gdy zmierzali do wejścia szpitala.- Już nigdy nie będę mu dokuczał, kupię mu ten statek i będę oddawał posiłki, tylko błagam…- Złożył ręce.- Niech on się tutaj znajdzie!
Wręcz wbiegli do holu i odpychając tłum staruszków i babulinek, zmacali ladę recepcji. Wyglądając na ostro obłąkanych, najpierw musieli się tłumaczyć z tego, ze wcale nie przyjechali się zapisać na listę pacjentów, a jedynie pewnego znaleźć. Jaka była ich ulga, gdy pani za ladą potwierdziła imię i nazwisko poszukiwanego. Płacząc jak stado bobrów, wbiegali na piętro do wyznaczonej sali i wyważając drzwi, wzruszyli na ten iście komiczny i rozkoszny widok.
Młody spał smacznie z otwartą buzią, z której ściekała stróżka śliny. Leżał związany na łóżku białymi pasami, przebrany w pasiastą piżamkę. Przyjaciele widząc go całego i zdrowego, o mało nie zalali pokoju potokiem łez. Obudzili go brutalnie, dusząc uściskami do łóżka. Oplatany zdołał jedynie jęknąć.
- Kurwa, Luffy…- Piegowaty  wył ze szczęścia. - Gdybyś ty wiedział…
- Zabieramy go stąd.- Powiedział najbardziej trzeźwy Zoro. Węszył personel zbierający się na korytarzu, który chyba nie był do nich przychylnie nastawiony.
Kiwnęli zgodnie głowami i z determinacją, odwiązywali pacjenta.
- Co państwo robią…? Tak nie można!- Jedna z pielęgniarek wbiegła do pokoju ale zaraz tego pożałowała, gdy wycelowano w nią pistolet. Pisnęła i upuściła tacę z lekami.
- Co… jest?- Luffy obracał głowę to w jedną to w drugą stronę jak surikatka.- O, chłopaki!- Pisnął szczęśliwy. – Co tu robicie?- Nagle został szarpnięty przez Sanjiego, który spojrzał mu w oczy.
- Za cztery godziny bierzesz ślub.- Warknął poważnie.- Ogarnij dupę, właśnie cię porywamy.
- A, super!- Zaśmiał się niedoszły jeszcze pan młody, nie zdając sobie jak zwykle sprawy z powagi sytuacji i wygrzebał spod więzów.- A macie może… coś do jedzenia?- Opadł bez sił w ramiona brata, który musiał go wziąć na plecy.- Głoooooodny…- Towarzyszył temu potężny burk.
- Potrzebujemy wozu i prowiantu.- Powiedział groźnie Sanji do ludzi pod eskortą uzbrojonego Roronoy.- Ruchy!
Już po chwili otrzymali wszystko, czego zażądali. Lekarze z pielęgniarkami uszykowali im auto i worek jedzenia, którym Luffy zaczął się opychać na tylnym siedzeniu.
- Nie wydaje wam się coś podejrzane.- Mruknął Ace, czując jak drga mu powieka.
- Taaaa…- Westchnął Sanji i spojrzał na to samo, co piegowaty.
- Ale, że co?- Zapytał Zoro, też patrząc na cudowne malowidło na wozie.
Przedstawiało ono dzikie zwierzęta wśród amazońskiego buszu. Jednym z nich, z dość wyraźnym motywem przewodnim, była iguana.
- Czy to możliwe, że sugerując się  wyglądem auta, które zabierało Lufffyego my…
- Nie kończ, po prostu dojedźmy na ceremonie.- Westchnął Ace.- Po za tym, jak zakład dla obłąkanych może mieć takie samochody?!
- Ale o co chodzi? - Zielonowłosy jakoś nie skojarzył faktów.
- A gdzie Law?- Pytanie Luffyego powstrzymało jego brata przed wywaleniem glonowi.
- Pożyczam drugie auto i go odbieram.- Portgas wskazał przerażonemu personelowi drugi samochód. - Wy zawieziecie tego obżartucha na miejsce.
Sanji pomyślał, że jak nich nie wsadzą wszystkich za kratki, to będzie jakiś pierdolony cud.
- Ace.- Blondyn podszedł do niego, gdy byli już gotowi do drogi.- Bądź na czas.
- Rany, nie spinaj się tak. Luffy się  znalazł, wszystko będzie dobrze.- Uśmiechnął się pocieszająco do niego i cmoknął na pożegnanie.- Do później!
Nagle zadzwoniła komórka Zoro. Tym razem jednak nie miał wątpliwości, by odebrać. Zapinając pasy, nacisnął zieloną słuchawkę.
- Jak się miewa moja panna młoda?~- Wydarł się czerwonowłosy.- Gdzie jesteście? – W tle usłyszał głosy swej miłości więc się uspokoił.- Słyszę, że Luffy żywy?
- Shanks! Daj mi go!- Drobna ręka chciała sięgnąć aparat, ale Zoro mu nie pozwolił.
- Wiesz co, korki straszne, ale  niedługo będziemy.- Roronoa pilnował, by młody nie wyrwał mu telefonu. Jeszcze by się wygadał z tą przedślubną aferą. No bo jak drużba mógł tak nawalić? Szybko się pożegnał i odpalił samochód. Ruszył na pełnym gazie, prując prosto do celu.
***
- I co? Co teraz powiesz?
Jęknął. Choć tak bardzo się powstrzymywał. Znów próbował wyrwać dłonie, lecz nadaremno. Ból nadgarstków rekompensowało inne doznanie. O wiele przyjemniejsze i głębsze.
- Rozbuduj swoją wypowiedź.- Szepnął mu głęboki głos do ucha.
Law wił się z przyjemności, gdy uczucie wibrowania sunęło wzdłuż jego męskości, ocierając się o jej czubek. Oddychał głośno, zgryzając wargę i zaciskając oczy. Sprawne, śliskie palce, masowały jego podbrzusze, rozgrzewając je swym dotykiem.  Próbował zacisnąć nogi, ale mężczyzna który przed nim klęczał mu to uniemożliwił.
- Chyba nie powiesz, że to jest nieprzyjemne…?
                Kolejny wstrząs szarpnął jego ciałem, gdy coś powoli się w niego wsuwało, a wibracje nasiliły.
                - Przestań…-  Szepnął i zawstydził własnym tonem. Był taki… uległy…
                - Twój wyraz twarzy mówi mi co innego.
                Smoker świetnie się bawił. Lubieżnie oblizał usta, przejeżdżając wzrokiem po idealnym ciele chłopaka, zatrzymując się na tatuażach zdobiących jego pierś.
                - To za karę, że nie pokazałeś mi wszystkich.- Przejechał palcem po torsie Trafalgara i wsunął wibrator głębiej.
                Tym razem wydał głośniejszy dźwięk i  powoli poddawał. Nie mógł zaprzeczyć. Było mu kurwesko przyjemnie. Mężczyzna nie sprawiał mu bólu, nie było też tak, że całkowicie go nie pociągał. Po prostu… To wszystko było tak cholernie zawstydzające. W najśmielszych snach nie podejrzewał, że kiedykolwiek go ktoś tak potraktuje i  że tak bardzo będzie mu się to podobało. Nie miał tego nawet jak ukryć, jego penis drgał na każdą dodatkową pieszczotę. Gdy poczuł na nim zdecydowany uchwyt, wygiął się z przyjemności, odbierając też napieranie od wewnątrz. Drganie stało się intensywniejsze, tak jak jego porażka.
                - Właśnie na to czekałem…- Smoker patrzył teraz w szare oczy, które błagały go o więcej.- Jest już cały.- Żałował, że sam nie może wypełnić chłopaka. Przestał w końcu się z nim bawić i wykorzystując własne doświadczenie, obrócił wibrator zahaczając o odpowiedni punkt i zręcznie operował ręką, doprowadzając ciało pod sobą do szaleństwa.
                Spełnienie było nieuniknione. Trafalgar wstrzymał oddech, gdy jego sperma oblepiła palce mężczyzny. Jęknął głośno i wypchnął biodra, ulegając rozkoszy. Drżał niesamowicie, a jego urywany oddech łączył się z dźwiękami kajdanek, które związały go z ramą łóżka.
                To było jedno z najbardziej niesamowitych przeżyć, jakich doświadczył. Głupotą byłoby się oszukiwać, choć i tak był wściekły, że tak bezczelnie mu to uświadomiono. Po tym wszystkim uśmiechnął się i opadł na poduszki wyczerpany. 

Nagle usłyszał stąpanie ciężkich wojskowych butów które przekroczyły próg pokoju. Poczerwieniał po same koniuszki uszu.
                - Szefie, piegowaty wrócił. Mówi, że ma to, o co pan prosił.- Jeden z pracowników bezwstydnie wszedł do pomieszczenia, nie będąc jednak zaskoczony tą sceną.

                - Szkoda, zaczęliśmy się rozkręcać.- Pogłaskał drgający podróbek i uśmiechnął na harde, aczkolwiek zmęczone spojrzenie.

Następny rozdział

1 komentarz:

  1. To jest dopiero pojechane opowiadanie xD Jak dobrze, że go kontynuujesz :D Mimo iż zbliżamy się do końca, to fajnie będzie kiedyś wrócić do wszystkich części w komplecie :)

    Akcja na cmentarzu powala na kolana i momentami naprawdę trzymała w napięciu! Reakcje chłopaków są naprawdę śmiechowe :D A Zeffem w kościele to już pobiłaś naprawdę wszystko xD Nie mogłam się podnieść z podłogi przez pięć minut, tak się lałam xD Masakra :D Plus dodatek w postaci Luffy'ego w psychiatryku i odbicie go z tej zacnej miejscówki xD Nie masz sobie równych w komediach, naprawdę! Moment AceSankowy uroczy <3 Mam nadzieję, że w ostatnim rozdziale też jakieś będą <3 Lawu jaki rozkoszny <3 Och, co prawda Smoker go nie przeleciał, ale i taka forma jest jak najbardziej na tak <3 Hahaha, aż chciałoby się powiedzieć, że szkoda, że Piegowaty im przerwał małe baraszkowanie xD

    Świetny rozdział :D Teraz tylko czekać na finał :) Bardzo dobra robota, Van!

    OdpowiedzUsuń