niedziela, 20 grudnia 2020

Pod skórą 3

 


Badou przekręcił się na drugi bok i efektownie spierdolił się na mokry beton. Klnąc jak szewc, pozbierał się i zmrużył oczy, gdy ostre światło zaatakowało jego źrenicę.

– Wyspana śpiąca królewna? – zapytał rozbawiony Heine.

– Zabieraj mi to sprzed oczu, bo oślepnę!

Badou otrzepał się i przeciągnął, ziewając przeraźliwie. Podrapał się po tyłku i kątem oka zobaczył, że przyjaciel zabiera bagaż z ziemi.

– Ej, a ty…? Ile kimałem?

– Nie ma czasu. Im szybciej się stąd wyniesiemy, tym lepiej.

Badou nie wiedział, czy powinien zaprzeczyć i również kazać się Heine przespać. W ciemności nie mógł mu się dobrze przyjrzeć i ocenić. To nie pierwszy raz kiedy przyjaciel odwalał taką akcję, ale po wczoraj… Widział, że jest nie w sosie. Pewnie sam by nie był, gdyby natknął się na podobne sobie, bezmózgie kreatury. Doprawy, szambo podziemia będzie jeszcze długo wypływać na powierzchnię tego świata, pomyślał.

– To może jakieś śniadanko? Mamy do wyboru resztę mięsa, czekoladowe batoniki albo… gumki o smaku bananowym – zapytał Badou, próbując rozbawić przyjaciela.

– Lepiej przejrzyj zapas amunicji – Heine wydawał się niewzruszony.

– Dobra, to jaki mamy plan? – westchnął zrezygnowany, samemu wyciągając sobie batonika.

– Możemy albo wyjść górą – Heine wskazał na ścianę, na której widniała drabinka prowadząca do studzienki – albo iść dalej tunelami. Co pan wybiera? – zapytał, jakby sprawa dotyczyła wyboru pozycji z karty menu w restauracji.

Badou przystępował z nogi na nogę, patrząc to w jedną, to w drugą stronę, jednocześnie kończąc chrupać batona.

– Gówno, nie wybór. Nie uśmiecha mi się wyłażenie na górę, ale inaczej będziemy pewnie chodzić tymi korytarzami tygodniami.

Heine potwierdził i jak zwykle poszedł przodem. Badou stąpał za nim ostrożnie, wspinając się po chudych szczebelkach i niepewnie zerkając na dół, gdzie zostawiali za sobą jedynie grupkę odprowadzających ich wzrokiem szczurów. Zaczynał żałować, że się wypowiedział, gdy Heine zaczął podnosić pokrywę.

Choć jego przyjaciel starał się robić to jak najciszej, metaliczny dźwięk i tak rozdrażnił ich napięte nerwy. Do podziemnego tunelu wdarło się światło bladego poranka. Głowa albinosa powoli wyjrzała znad poziomu ziemi i rozejrzała. Chwilę patrzył w jeden punkt nie wydając żadnego dźwięku.

– I co? – szepnął Badou z głową w okolicy tyłka Heine.

– Prawie czysto.

– Prawie? Co znaczy prawie?! Bo wiesz, chyba jednak się rozmyśliłem i zlezę na dół. Hej! A ty dokąd…?!

Heine już nie zdążył go usłyszeć, bo wygramolił się na asfalt. Badou zacmokał niezadowolony i również wyszedł, niepokojąc się tym, co tam zastanie.

Znaleźli się na opustoszałym parkingu w cieniu ogromnego budynku. Wokół było spokojnie i cicho, prócz jednego szczegółu. Rudzielec zrozumiał już co znaczyło „prawie” przyjaciela. Skrzywił się w niesmaku, żałując, że zjadł śniadanie.

W jedno z drzew wbił się samochód, przyskrzyniając ludzkie ciało. Tułów, który powinien leżeć bezwładnie na jego powyginanej masce, ruszał się ociężale, poszarzałymi dłońmi szurając po metalu. Twarz pozbawiona policzka wpatrywała się w nich, wybałuszając przekrwione oczy i charcząc, nie mogąc skorzystać ze zmiażdżonych płuc.

– Ja pierdolę, ale syf… Kiła i mogiła – Badou zbliżył się do zombiaka, chcąc mu się przyjrzeć z bliska. Nie zdążył jednak, bo Heine bez chwili wahania przeszył czaszkę mężczyzny swoim sprężynowym nożem i unieruchomił go na dobre.

Badou postanowił tego nie komentować i wyciągnął fajki, by po chwili odpalić jedną z nich. Pierdolił, że zostało mu ich niewiele. To było za dużo nawet jak na niego. Przyjrzał się z niepokojem Heine, którego policzek przyozdobiły dwie kropelki bordowej krwi umarlaka. Jego przeraźliwie biały profil wyglądał jak zwykle na opanowany, ale to był tylko pozór. Widział, jak mocno zaciska szczękę i rozprostowuje palce, w każdej chwili gotowy chwycić za broń.

Zawsze zastanawiał się, co siedzi w głowie Heine Ramsmtaina. Czy trawił go gniew? Żal? Nie potrafił zgadnąć, a mężczyzna w ogóle go do siebie nie dopuszczał. Choć wiedział co nieco o jego przeszłości w pierdolonym przedszkolu dla pojebów – fermy, która wypluła na świat garstkę nieśmiertelnych dzieci, to po dziś dzień nie potrafił sobie wyobrazić, przez co tak naprawdę przeszedł. Znał strzępki wspomnień, kilka imion, widział rzeczy, które każdego normalnego człowieka by odstraszyły.

W trzewiach podziemia, gdy rozegrał się wielki finał, był świadkiem tego, do czego tak naprawdę te potwory były zdolne. Pamiętał wzgórze rzezi i cień strachu, który przeszył go, gdy u stóp Heine klęczało stado wytresowanych, ludzkich psów, gotowych rozszarpać go żywcem, gdyby ten tylko wydał taki rozkaz. Był Alfą, stał na czele armii, sam będąc na smyczy innej, pojebanej suki. Do tej pory nie mógł uwierzyć, że obaj wyszli z tego cało. To wspomnienie było zatrważające i podniecające zarazem. Nie potrafił tego pojąć, ale Haine był dla niego kłębkiem interesujących sprzeczności. Znał go od bardzo łagodnej i dobrej strony, która tak mocno kontrastowała z tą przerażającą, brutalną i nieprzewidywalną. Podejrzewał, że Heine nie pamiętał ich starcia w podziemiu, ale pomimo tego, nigdy nie uważał go za potwora… Wiele razy się zastanawiał dlaczego się go nie boi, dlaczego nie potrafi zostawić tego dzikiego i wrednego albinosa, który przypałętał się jak rzep.

Musiał przyznać, że coś w sobie ten szczeniak miał i uśmiechnął się pod nosem, mierząc go od góry do dołu. I chyba wiedział, co to takiego.

Porzucił te myśli i rozejrzał się po okolicy, szczęśliwie dopatrując się tablicy informacyjnej. Wyciągnął mapę i spróbował się zorientować, jak daleko zawędrowali. Heine spojrzał mu przez ramię, nieświadomy tego, do jakich wniosków doszedł przed chwilą rudzielec.

– Osz w mordę. To tutaj – Badou prawie wyleciał z gęby papieros.

– Nie, pierdziel, to to? – Albinos spojrzał na szary budynek przypominający więzienie.

– Laboratorium. Zobacz wokół te kraty.

Badou zwrócił uwagę na ogrodzenie z siatki, za którym w oddali majaczyły kolejne zombiaki, będące na szczęście za daleko, by ich usłyszeć.

– No pięknie, i co teraz?

Na niebie zbierały się deszczowe chmury.

 

***

 

Zaniepokojony Heine przyjrzał się budynkowi, marszcząc czoło. Był to dość duży zbieg okoliczności. Widział, że rudzielec się waha i sam również popadł w wątpliwości. Z jednej strony nie pójście po walizkę byłoby jak zmarnowanie szansy, ale z drugiej horda potworów była wystarczającym argumentem przeciw.

Było to bardzo ryzykowne i niebezpieczne. Przestąpił z nogi na nogę, bijąc się z myślami.

Heinuś… Zawsze masz mnie… Przecież nie chcesz, by skończył jak Lily…

Zachwiał się, wytrącony z równowagi. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.

Tylko, że Lily, skończyła tak przez ciebie… – warknął w myślach Heine, nieświadomie pokazując kły.

Trzeci dzień z rzędu Kerberos bardzo wyraźnie dawał znać o swojej obecności i choć Heine trzymał go w solidnej klatce, ten nadal się nie poddawał, czując, że udaje mu się skutecznie go drażnić. Rósł w siłę, karmiąc się jego wątpliwościami i strachem. Dlaczego akurat teraz? Głos znów ucichł, ale wiedział, że jeszcze powróci. Zepchnięcie go z powrotem do czeluści swojej głowy będzie nie lada wyzwaniem.

– Heine… – Badou spojrzał na niego zatroskany. – Kurwa, powiedz coś nooooo… – wyjęczał płaczliwie.

Albinos westchnął. Musiał jednak sprowadzić rudzielca na ziemię.

– Powinniśmy wracać. Sam widziałeś, co się tu panoszy.

– No… niby tak… ale może w środku nie ma ich tak wiele…?

Heine zawarczał.

– Kurwa, Badou! Sam wczoraj przyznałeś, że nie jesteś idiotą! Wracamy!

Badou nie wyglądał jednak na zniechęconego. Wręcz przeciwnie, jakby nabrał nowej energii.

– Na moją odpowiedzialność! To zajmie pewnie raptem dwadzieścia minut! Nie daj się prosić, nooo!

– Nie.

Mierzyli się na spojrzenia. W pełnej napięcia ciszy wiatr przemknął przez parking.

– Okej, to idę sam – Badou wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie, próbując ukryć cień uśmieszku, który wykrzywił jego usta.

Heine przetarł twarz zastanawiając się, czemu tego nie przewidział. Był zły, ale też na swój sposób rozbawiony. Badou wiedział, że tak czy siak za nim pójdzie. Zawsze szedł. Dogonił go, próbując udawać nadąsanego.

– Spróbuj tylko nie pchać swojego tyłka w kłopoty. Lepiej żebyśmy nie musieli strzelać. Nawet z tłumikami.

– Z tobą to nie mam się czego bać, nie?

Heine pchnął go zaczepnie, próbując odegnać wątpliwości i mając nadzieję, że nie podjął złej decyzji. Potem oboje przyjrzeli się planom budynku, obmyślając dalszą drogę. Wokół nie kręciły się żadne zombie, więc mieli do wyboru albo główne wejście, albo boczne na klatkę schodową, która miała bezpośrednie połączenie z korytarzem na piętrze, gdzie powinien znajdować się gabinet z celem ich misji. Badou dokończył wypalać papierosa i spojrzał jeszcze z niepokojem na trupy obijające się o ogrodzenie.

– Ale wapniaki… Mam nadzieję, że to nasze jedyne towarzystwo.

Podeszli do wyjścia ewakuacyjnego i ostrożnie, trzymając broń w pogotowiu, pchnęli drzwi. Skrzypnęły cicho i już po chwili znaleźli się w środku. Cisza korytarza napawała grozą. Zaczęli się wspinać, ostrożnie stawiając kroki. Heine poczuł, jakby wchodzili w paszczę potwora. Przełknął ślinę i postanowił iść pierwszy.

Po pokonaniu dwóch pięter Heine zatrzymał się nagle, przez co Badou wpadł na niego i momentalnie odbezpieczył broń. Spojrzeli wielkimi oczami na zwisającą z krawędzi schodów, bezwładną rękę. Sekundy mijały, ale ciało nie poruszało się, więc Heine odważył się podejść do niego bliżej. Dopiero wtedy mógł dostrzec długi, metalowy pręt wystający z czaszki zmarłego. Zwłoki cuchnęły niesamowicie. Musiał być to jeden z naukowców. Miał na sobie kitel z przypiętą do niego legitymacją.

– Umrę tu na zawał, przysięgam – szepnął Badou, ostrożnie stawiając stopy, by nie nadepnąć trupa.

– Sam się prosiłeś.

Badou cicho go za nim przedrzeźniał, szepcząc coś w stylu „jeszcze mi za to podziękujesz, biedaku”.

Dotarli na czwarte piętro i stanęli przy drzwiach, ostrożnie wychylając się na korytarz. Był skąpany w mroku, dlatego Heine wyciągnął latarkę i poświecił ostrożnie. Na ziemi, w kałużach zastygłej krwi, znów leżało kilka trupów, z rozoranymi od strzałów czaszkami. Na ścianach widniały ślady ich desperackiej ucieczki. Ktoś musiał nieszczęśników z premedytacją wymordować. Zasłaniając nos i usta ramieniem, przeszli przez drzwi zastanawiając się, co ich do cholery podkusiło, by eksplorować ten krwawy cmentarz. Odór rozkładu był przytłaczający.

Mieli po drodze do pokonania jeszcze jedną klatkę schodową, ciągnącą się przez wnętrze budynku. Była o wiele większa i szersza niż ewakuacyjna, a przez jej środek ciągnęła się ciemna dziura, oświetlona z góry przez przeszklony sufit. Nieśmiało wyjrzeli poza barierki i dostrzegli jednego z zombiaków kręcącego się i potykającego na schodach, stosunkowo niedaleko nich. Przyjaciele wymienili kilka komunikatów bardzo cichym szeptem, a częściowo na migi.

I co teraz cwaniaku?

No nie wiem, ty go załatwisz i pójdziemy dalej?

Czemu ja mam się go pozbyć? To ty chciałeś tu wracać.

Bo ja się pytam Boga „czemu ja” całe moje życie.

Nie jestem księciem z bajki, znajdź se innego.

Jeb się. Nigdy więcej nie zaproszę cię na playa do siebie.

W dupie mam twoją konsolę.

Zombiak jęknął przeraźliwie i odwrócił się do ściany, dalej nieświadomy ich obecności.

Badou, wychwytując okazję, wypchnął albinosa i na paluszkach przemknęli do kolejnych drzwi, naprędce, ale i też spokojnie zamykając je za sobą. Niestety przy ostatnim ruchu skrzypnęły nieznacznie. Trup odwrócił się i zaczął iść niemrawo w ich stronę.

– Kurwa…! – szepnął Heine i pociągnął Badou w głąb ciemnego korytarza. Prawie przewrócili się o leżące na ziemi zwłoki i gdyby nie zakrył przyjacielowi ust, ten pisnąłby z obrzydzenia. Pół twarzy trupa rozmiękło pod ich podeszwami.

Oddychając szybko, wpatrywali się w zombiaka, który chyba nie potrafił ich dostrzec. Stanął przy pół-szklanych drzwiach i patrzył przez nie, wykrzywiając głowę to na lewo, to na prawo, jakby go łapały jakieś skurcze. Obijał nią o metal przy szybie, robiąc trochę hałasu. Oboje celowali w niego bronią, ale żaden nie odważył się jej odpalić. Heine zwolnił uścisk zdając sobie sprawę, że nadal obejmuje usta przyjaciela.

– Myślisz, że one coś widzą? – zapytał cicho blady jak kreda Badou, nie potrafiąc ukryć drżenia głosu.

– Chuj wie.

Przez kilka napiętych jak struna minut czekali, aż coś się wydarzy, ale nic się nie zmieniło. Pokój z walizką mieli zaledwie kilka metrów od siebie. Już nie mogli się wycofać. Uspokajając się nieco tym, że zagrożenie nie było bardzo poważne, postanowili szybko załatwić sprawę i jak najszybciej stąd uciec.

Heine starał się nie myśleć o tej rzezi na podłodze i skierował się prosto do pokoju, gdzie powinna czekać na nich walizka. Przysiągł sobie, że jeśli jej nie znajdą, to powiesi tego starego prosiaka za jaja i wypatroszy. I Badou. Tak przy okazji.

– To tutaj – wskazał Badou, ożywiając się trochę.

Przyjrzeli się tabliczce. Gabinet trzysta trzy. Doktor Josef Menele. Heine zmarszczył brwi i wyciągnął kluczyk, który otrzymali od zleceniodawcy pojeba i wsunął go do zamka. Zatrzask kliknął cicho i wpuścił ich do środka.

Było to miejsce zupełnie nienaruszone, jakby ktoś dopiero co wyszedł, pozostawiając wszystko w idealnym, uporządkowanym stanie na następny dzień pracy. Na biurku widniały stosy dokumentów do podpisania, kilka karteczek z ważnymi informacjami, jakieś wykresy, pojemnik na długopisy i ramka ze zdjęciem małej dziewczynki w żółtej sukience. Heine przyjrzał się jej roześmianej buzi, która tak bardzo nie pasowała do całej tej sytuacji na zewnątrz.

W czasie gdy Badou szukał walizki, on wziął do ręki leżącą na wierzchu niebieską teczkę i zaczął przewracać jej zawartość. Czuł jak narasta w nim gniew, napotykając wzrokiem analizy badań genetycznych i wyniki eksperymentów, które niekoniecznie dobrze się kończyły. Zdjęcia przyprawiły go o mdłości.

– Mamy to – Badou wyciągnął spod stołu teczkę, którą mięli zdobyć i położył na blacie, przewracając zdjęcie. – To co, sprawdzamy co staruch ukrywał? – pomachał brwiami, a w oku zabłyszczała mu niezdrowa wścibskość i radość z wykonanego zadania.

– Byle szybko – rzucił Heine, któremu już było wszystko jedno. Najważniejsze, że mogli zaraz stąd wypierdalać i zapomnieć o całej tej farsie.

Rudzielec z racji tego, że był mistrzem włamywania, pogrzebał przy zamku i bez trudu otworzył teczkę, obnażając jej zawartość. Spojrzeli oboje to na siebie to na jej wnętrze.

W środku znajdował się laptop i… trzy strzykawki z połyskującym, neonowo-żółtym płynem.

– Co za ściemniacz. Wiedziałem, że to jakiś wałek. Wygląda na srogi towar, może nowy narkotyk? W życiu nie widziałem takiej substancji. A ty? – Gdy Heine pokręcił głową, zamyślił się na dłużej. – A może, co gorsza, to gówno zamienia ich w te potwory?

Tym razem ani jednemu, ani drugiemu nie przypadła ta wizja to do gustu.

– Nie chcę żeby po naszym świecie latały żywe trupy, co to, to nie! – Badou pokręcił głową szybko, chcąc wyrzucić ten obraz z głowy.

– Będziemy musieli się zastanowić, co z tym zrobić. Może skontaktujemy się z babcią Lizzy albo górą? Kto wie, co za badania te świry tu prowadziły. Może więcej info jest na laptopie. Teczkę też zabieramy – zaproponował Heine, mocno rozczarowany i zaniepokojony całą sytuacją.

– Kurde, będzie trzeba. Ja jebie! Tyle forsy w kanał! – Badou zatrzasnął wieko, nie kryjąc zawodu. – No nic. Może rząd nam wypłaci niezłą sumkę za tajne śledztwo, jeśli wyniknie z tego coś dobrego. Swoją drogą, nieźle to spieprzyli, skoro po całej wyspie tułają się zastępy z piekła rodem.

Coś trzasnęło na korytarzu. Zamarli oboje, zapominając jak się oddycha. Ich serca pracujące jak na razie na jałowym biegu przyspieszyły nagle przez trucht do sprintu.

Bojąc się wyjrzeć osobiście, Heine wystawił za drzwi delikatnie swoją srebrną broń, w której odbijała się sytuacja na korytarzu.

Z jednego zombiaka zrobiła się nagle sześcioosobowa grupa, która przepchnęła się przez drzwi i stanęła w miejscu, gdy postukiwanie pierwszego ustało.

– Musiał ich zwabić ten hałas. Trzeba było gnoja zapierdolić jak była okazja – jęknął Heine.

– Tym razem to ty koncertowo spierdoliłeś – szepnął mu Badou do ucha, upychając walizkę do swojego plecaka.

Zmierzyli się morderczymi spojrzeniami.

– To co, myślisz, żeby się przywitać czy cichaczem wycofać? Bo chyba nie będziemy siedzieć tu do usranej śmierci? – zapytał Heine wiedząc, że zaraz wszystko i tak się jebnie. Poczuł adrenalinę i niepokój zarazem. Kerberos wewnątrz niego znów wydał zadowolony pomruk, tym samym udzielając mu krzty swojej mocy. Poczuł, jak przelewa się ona w jego żyłach, jak próbuje dostać się tam, gdzie ma zakaz wstępu. Wytrącało go to powoli z równowagi.

– Wiesz, że ja jestem nieśmiały – powiedział Badou, nie kryjąc zdenerwowania. – Wybieram plan B. Spróbujemy wydostać się innym wyjściem.

Otworzyli drzwi i wyszli powoli, obserwując potwory z bronią w gotowości. Byli spowici mrokiem i kreatury nie zwróciły na nich uwagi. Stąpając ostrożnie, by nie napotkać żadnych przeszkód, wycofywali się do przeciwległego wyjścia na kolejną klatkę schodową.

Wtem jakiś szary cień wyłonił się z ciemności. Heine nie był w stanie zareagować, ale stojący obok Badou tak. Rozległo się przekleństwo, huk wystrzału i ułamek sekundy światła, gdy twarz trupa rozorał pocisk wystrzelony z lufy parę centymetrów od jego czoła. Nawet tłumik nie zdołał całkowicie zniwelować dźwięku.

Przekrwione ślepia umarlaków skierowały się prosto na nich. Z rozwartych ust wyrwało się przeraźliwe charczenie.

Nie mieli już wyboru. Zaczęli biec.

Przebili się przez drzwi, które z hukiem uderzyły o boczne ściany, nie chcąc się zatrzymać nawet na sekundę.

Wpadli w sam środek piekła.

Całą klatkę schodową zajmowały zombiaki, które jeszcze nie wybudzone z letargu, popatrzyły na nich nieprzytomnie. Potem sytuacja całkowicie wymknęła się spod kontroli.

– Heineeee! – wrzasnął Badou, który poślizgnął się na skapanej w posadzce krwi i nieuchronnie leciał właśnie na barierkę klatki schodowej, przelatując przez nią głową w dół.

W ostatniej chwili Heine chwycił go za kurtkę i nadludzkim wysiłkiem szarpnął tak, że zamiast spaść w dół, Badou wylądował na piętrze niżej, drąc się przy tym jakby go kto zarzynał. Tłum nieumarłych już prawie dopadł Heine, ale ten również skoczył przez barierkę, unikając kontaktu. Nie musząc się już hamować, w półobrocie sprzątnął kilku z nich, serwując im kulki w łeb. Wylądował na ziemi i przeturlał się, chwytając Badou za kark i stawiając do pionu.

– Dzięki… Było blisko… – sapnął Badou, mając w głowie swoją śmierć i mózg na parterze.

Heine nagle zobaczył coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Ręka mężczyzny była cała we krwi.

– Użarł mnie skurwiel. Jak wylazł z ciemności – rzekł Badou w odpowiedzi na wzrok przyjaciela, zrywając się znów do biegu. Krzywił się nieznacznie, owijając wokół rany kawałek wyciągniętego zza pasa bandaża. – Pojebane to. Ej, nie patrz tak, nic mi nie będzie.

Ale Heine nie mógł się uspokoić. Nie po tym, co nagle sobie przypomniał ze zdjęć, które wertował w niebieskiej teczce.

Każdy badany obiekt miał na sobie takie same rany na ciele. Jakby ich ktoś dotkliwie pogryzł. Każdy z nich leżał potem martwy w klatce pełnej krwi, tocząc z ust pianę, z oczami wykręconymi w głąb czaszki.

Jedne drzwi obok wyszły z zawiasów, gdy na korytarz wbiegło kilka kolejnych szalejących potworów. Nie mieli czasu dłużej dyskutować i uciekali, przemykając korytarzami, zgarniając za sobą jeszcze większy pościg, który obijał się o ściany i dyszał szaleńczo. Nie wiedzieli nawet, dokąd zmierzają. Schodzili coraz niżej mając nadzieję, że znajdą wyjście z budynku. Strzelali, gdy któryś z zombiaków zastąpił im drogę. Wszystko działo się szybko i spontanicznie, aż w końcu udało im się dostać do jakiegoś garażu, gdzie stało zaparkowane, towarowe auto. Heine zatrzasnął za nimi drzwi i zastawił metalową szafą, która prawie od razu wygięła się do wewnątrz pomieszczenia, gdy uderzyła w nie masa martwych ciał.

– Kurwa, długo nie wytrzyma! – krzyknął do Badou, mając nadzieję, że przynajmniej on powie coś pocieszającego.

– My też.

 Heine spojrzał na przyjaciela, który patrzył z przerażeniem na ogromne garażowe drzwi, lekko uchylone od podłogi, przez które w łunie światła sięgały do środka tysiące przegniłych rąk. Byli zamknięci w czterech ścianach.

Jedynym ich ratunkiem było wnętrze samochodu, do którego wsiedli. Wytłumione miejsce dawało absurdalne poczucie bezpieczeństwa. Chałstami brali powietrze, próbując się uspokoić.

 Dopiero teraz dotarło do Heine, jak wielkim błędem było posłuchanie Badou. Gdyby tylko był bardziej stanowczy! Gdyby choć raz posłuchał siebie, a nie leciał na każde jego skinienie! To wszystko jego wina!

Jak wtedy… he, he, he… – zaśmiał się potwór w jego czaszce.

– Hej, Heinuś.

Albinos spojrzał na przyjaciela i zamarł, porażony tym, co zobaczył.

Żyły na rękach Badou i szyi od strony zranionego ramienia przybrały czarny kolor. Kropelki potu pokryły jego twarz, do której przylepiły się rude kosmki włosów. Jego przyjaciel był teraz prawie tak samo blady jak on sam.

– Co robisz taką minę, aż taki jestem straszny? – zaśmiał się rudzielec, aż za dobrze zdając sobie sprawę z powagi sytuacji. Patrzył na swoją drżącą dłoń, więc widział, co się dzieje. – Nawet fajnie to wygląda. Jak tatuaż…

– Nie rób sobie jaj! – warknął Heine, już nie na żarty zaniepokojony.

– Hej, luzuj majty. Wyjdziemy z tego.

 Heine bardzo chciał mu wierzyć, ale nie potrafił. Coś w nim się zapadało. Coś spychało go w otchłań paniki.

– Nie wierzysz mi, co? To może się założymy. – Badou uśmiechnął się, choć całą twarz miał napiętą z bólu. – Jak przeżyjemy, chcę dostać buziaka.

Heine wyrwało się rozbawione parsknięcie.

– Co ty bredzisz? To gówno już wyżarło ci mózg? – Albinos jakby się ocknął. To mu pomogło. Wziął się w garść i sięgając pod kierownicę, wyrwał część plastiku i wyciągnął kable. Zawsze podglądał, jak robił to Badou i spróbował to powtórzyć.

– Bu-zia-ka – powtórzył słabo rudzielec.

– Tylko potem nie płacz – powiedział Heine i łącząc odpowiednie przewody, odpalił auto. Silnik zabrzęczał głośno, a światła samochodu rozświetliły pomieszczenie. Usiadł na siedzeniu i chwycił kierownicę.

Tak, to się nie może tak skończyć, pomyślał.

– Chwyć się czegoś – ostrzegł Heine i oblizał spierzchnięte usta, wciskając do deski pedał gazu. Samochód ruszył z piskiem opon prosto na blaszaną ścianę, która już uginała się pod naporem z zewnątrz. W tej samej chwili, co uderzyli w stal, szafa podtrzymująca drzwi upadła na ziemię i do pomieszczenia wlało się kilkanaście truposzy.

Samochód rozerwał blachę z głośnym pęknięciem i przejechał do ciałach, które znalazły się akurat pod kołami. Heine włączył wycieraczki, które ścierały krew z szyby. Pojazd brnął do przodu, potrącając kolejne znajdujące się na drodze zombiaki. Znaleźli się w olbrzymim hangarze wypełnionym trupami w kitlach. Z przerażeniem odkryli, że każde z przejazdów było zablokowane przez rozszalały tłum. Próbowali przedrzeć się przez niego, ale w końcu koła nie wyrobiły. Wkręciło się w nie za dużo zmiażdżonego mięsa i złamanych kości, ślizgając się w kałużach krwi. Zaczęli kręcić się w kółko, aż w końcu stanęli w miejscu, zatrzymani przez inny, wywrócony na środku samochód. Nieumarli zbliżali się do ciężarówki ze wszystkich stron.

– Ja pierdolę – Badou resztkami sił próbował odpalić ostatnią znalezioną w kieszeni fajkę, ale skończył mu się gaz w zapalniczce. – Nie kurwa, nie zniosę tego!

– Hej! – krzyknął Haine, ale za późno. Z przerażeniem patrzył, jak przyjaciel otwiera drzwi i wyskakuje na zewnątrz – HEJ! – przeskoczył siedzenie i zeskoczył zaraz za Badou, nie wiedząc, co ten zamierza. Nawet nie zdążył go zwymyślać, w panice sięgając po nowy zestaw amunicji.

– To co, ktoś ma ognia? – Rudzielec wymierzył pistolety w najbliższe zombiaki. –  Nie? – ryknął na najbliższego truposza. – To szkoda. – I nacisnął spust.

Oboje strzelali do chordy potworów, choć Badou ze zdecydowanie większą zaciętością. Co prawda Heine wiedział, że zawsze tracił panowanie nad sobą, gdy nie mógł sobie zapalić, ale tym razem wyjątkowo mu odjebało. Darł się i śrutował nadgniłe ciała, wymieniając naboje jak zawodowy kowboj. Wyzywał trupy od najgorszych ścierw, aż Heine uszy więdły. Broniąc swoich pleców, udało im się przemieścić kawałek dalej pod ścianę, gdzie znajdowało się wejście do innego, przeszklonego pomieszczenia. Nie mając lepszych opcji, Heine w ostatniej chwili zaciągnął tam Badou, który ledwo trzymał się na nogach. Zatrzasnął drzwi, przekręcił zamek i spojrzał, jak dziki tłum napiera na nie i na szybę, w której kątach zaczynały pojawiać się pajączki pęknięć.

– Ej… Jeszcze kilku… mogłem odstrzelić… – Sprawdził ilość naboi w pistolecie i jęknął. Został jeden.  – Co za…

Ale Badou nie był w stanie dokończyć zdania. Zachwiał się i gdyby nie Heine, upadłby na ziemię. – Jasny gwint… ale kaszana… – Cały drżał. Z pomocą przyjaciela usiadł pod ścianą. Wyglądał, jakby już jedną nogą znajdował się w grobie.

Heine myślał gorączkowo, ale nie potrafił znaleźć żadnego wyjścia z tej sytuacji. Nie pamiętał, kiedy ostatnio… tak się bał. Przez głowę przeleciały mu obrazy z przeszłości. Wszystko miało odcień czerni i czerwieni. Zagryzł usta.

Przecież to się nie mogło tak skończyć… Nie mogło!

Drzwi coraz głośniej skrzypiały, a szyba wydawała coraz więcej niepokojących dźwięków. Truposze w każdej chwili mogły pokonać dzielące ich metry. Badou widząc to westchnął i włożył sobie do gęby ostatniego papierosa.

– Jak umierać, to tylko z fajką w ryju. Odpalisz?

– Nie umrzesz tu.

– Heine…

– Nie!

Tik, tak, tik, tak… On zaraz zdechnie. To go zjada od środka… – rozbawiony pies dyszał mu nad ramieniem.

RYJ! Wrzasnął Heine

Chwycił się za włosy i szarpnął za nie, próbując uspokoić oszalałe myśli. Hałas przy szybie i drzwiach go rozpraszał. Nieumarli tłoczyli się licznie, mażąc szkło czerwonymi smugami. To była kwestia minut, aż przedrą się do środka.

Kątem oka widział, jak Badou go intensywnie obserwuje, słabnąc z każdą chwilą. Heine nie był w stanie na to patrzeć.

– Jebać. Dawaj to – wycharczał Badou, a z kącika ust popłynęła mu krew, którą musiał odkaszlnąć.

– Co? – Heine spojrzał na niego nieprzytomnie.

– Ten towar złoty. Może przynajmniej będę miał niezły odlot.

Albinos przypomniał sobie połyskującą, żółtą substancję, która spoczywała w czarnej aktówce.

– Nie wiemy co to jest. Co jeśli…

– Jak stanę się jednym z nich to odstrzel mi łeb.

– Badou!

Ale mężczyzna stracił przytomność. Heine chwycił go za ramię, ale przyjaciel nie zareagował.

Lód wypełnił mu żołądek, a serce się zatrzymało. Wtedy puściły mu już wszystkie hamulce. Nie miał w końcu nic do stracenia. Szarpnął za plecak na plecach przyjaciela i wyjął walizkę. Otworzył ją i chwycił jedną ze strzykawek.

Wtedy było tak samo. Jego wybór miał wszystko zmienić, miał zdobyć moc, która mogła ocalić Lily… Lecz jedynym co osiągnął, było skazanie siebie na wieczne wyrzuty sumienia i przekleństwo, które siedziało mu teraz w głowie. Umarła, bo pozwolił przejąć nad sobą kontrolę. Rozerwał ją na kawałki własnymi rękami…

– Jeśli to były twoje ostatnie słowa, to masz to jak w banku… – szepnął już sam do siebie i drżącą ręką wbił igłę, wstrzykując złoty płyn do krwioobiegu, aż do ostatniej kropelki.

Być może to był koniec. Nawet nie wiedział, czy serce Badou jeszcze biło. Wezbrał w nim żal i wściekłość. Zupełnie jak wtedy, te kilkanaście lat temu.

Drzwi wyleciały z zawiasów i padły z łoskotem na ziemię, pozwalając wtargnąć do pomieszczenia rzeszy potworów. Amunicji nie starczyłoby nawet na kilku z nich. Nic mu już nie zostało. Obrócił się do rozszalałego tłumu, całkowicie pozbawiony możliwości.

 No dalej, szefie! Na co czekasz?! No już! Spuść mnie ze smyczy! ZEJDŹ MI Z DROGI!

Heine zamknął oczy. Pogrążając się w bezsilności i rozpaczy, wycofał się i zapadał w ciemność.

 

***

 

Badou w pewnym momencie naprawdę zapragnął umrzeć. Napierdalała go każda komórka ciała, a w mózg wbijało milion zaostrzonych prętów. Wrzątek płynął w żyłach, trawiąc wnętrzności. Biel przysłoniła wzrok, gdy gałki oczne wbiły się w głąb czaszki. Chciał wyć, ale żadne mięśnie nie chciały go słuchać, drżąc w agonii.

W pewnym momencie poczuł taką błogość, jakby naprawdę opuścił swoje ciało. Przeraził się tym, ale również odetchnął, z zaskoczeniem stwierdzając, że musi odkaszlnąć. Rozkleił powoli powieki. Ujrzał swoje nadgryzione ramię, które regenerowało się w zatrważający sposób. Czerń wtapiała się w jego skórę, znikając bez śladu. Substancja którą wstrzyknął mu Heine najwyraźniej zadziałała. Odrętwienie ręki i zawroty głowy ustępowały z każdym kolejnym uderzeniem serca, które rozprowadzało płyn po obiegu krwionośnych. Mógł już porządnie złapać oddech i wyostrzyło mu się widzenie. Czuł się zupełnie tak, jakby zmartwychwstał.

Jego wzrok skupił się na wpadających do pomieszczenia umarlakach, ale zaraz jednak zawiesił go na mężczyźnie, który stał miedzy nim, a stadem wygłodniałych bestii.

Rozszarpując je na strzępy.

Gołymi rękami wyrywając całe kawałki mięsa.

Przełknął ślinę, dobrze pamiętając tego Heine z przeszłości. Bez kontroli, bez zahamowań. Zupełnie jakby patrzył na dzikie zwierzę, a nie na człowieka. Poczuł dreszcz, nie mogąc oderwać od tego wzroku.

Potwory rzucały się na niego, szarpały za ubrania i kąsały. Charczał na nie, wabiąc je do siebie, a potem wyrywał im kończyny albo miażdżył głowy. Poruszał się z nadludzką szybkością, jego mięśnie pękały i regenerowały się jednocześnie, gdy przekraczały własne granice. Ręce aż po same łokcie ociekały mu czerwoną posoką, a usta wykrzywione były w upiornym uśmiechu, jakby niesamowicie dobrze się bawił, odprawiając ten makabryczny taniec. Śmiał się i pławił w swym dziele jak upiorny rzeźnik z jakiegoś horroru. Nic nie było w stanie go powstrzymać. Był tu najgroźniejszym drapieżnikiem.

Chwilę to trwało, zanim wściekły Heine zdołał przechylić szalę poza pomieszczenie i wyszedł do hangaru. Tam rozpoczął prawdziwą masakrę, od której Badou odwrócił wzrok. Widok zmasakrowanych ciał w końcu sprawił, że jego żołądek się zbuntował. Szok spowodowany ozdrowieniem jeszcze go nie opuścił, dlatego siedział dalej, chcąc uspokoić nerwy i drżenie rąk. Musiał ruszyć głową. Wrzaski potworów i warknięcia albinosa długo odbijały się echem od ścian.

W pewnym momencie zrobiło się cicho.

Czy to był koniec? Co się działo z Heine? Jak do tego doszło, że zamiast jego oczu ujrzał parę białych ślepi?

Badou chciał znać odpowiedzi na te pytania, więc podniósł się i powoli poczłapał do futryny wywarzonych drzwi. Nie odzyskał jeszcze wszystkich sił, ale tyle wystarczyło, by stanąć w progu. Widok zmroził go do szpiku kości.

Heine stał nieruchomo na kopcu usypanym z ciał. Górował nad nimi, patrząc w sufit, cały spływając krwią. Jego puste białe oczy były szeroko otwarte, a włosy obklejone i sterczące na wszystkie strony. Badou przełknął ślinę.

Wtedy mężczyzna obrócił się do niego. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, lecz chwilę później wyszczerzyła się w szyderczym uśmiechu. Zbiegł po trupach, których kości pękały pod naporem jego ciała i podszedł do niego bardzo blisko.

– E… Ziemia do Heine…? – zapytał niepewnie Badou, który był kompletnie zdezorientowany i zszokowany skalą działań przyjaciela. Wzdrygnął się, gdy poczuł swąd śmierci, który oblepiał ciało mężczyzny i dłoń chwytającą go za przód koszulki. Przemówił głosem zupełnie zniekształconym i obcym.

Jednak nie zdechłeś?

To zdecydowanie nie był Heine.

Badou wziął się jednak w garść i w końcu opanował drżenie rąk.

Albinos oblizał się lubieżnie, patrząc na niego dziko i przerażająco.

Nie rozumiem jak on może się powstrzymać, skoro tak bardzo cię pragnie…

 Badou zamarł, nie za bardzo rozumiejąc to, co usłyszał. To coś siedzące w Heine zaśmiało się rozbawione.

Co, nie wiedziałeś, że gra w tęczowej brygadzie? Doprawdy… Żyć mu się zachciało… Schował kły i zaczął wieść żałosną i pospolitą egzystencję. Nuuudy… Rzygam tą jego miłością do ciebie.

Do Badou dopiero to docierało. Każde słowo trawił, równocześnie próbując poradzić sobie z patrzeniem na tego obcego Heine. Również chwycił go za zakrwawioną koszulkę, mając dość tej farsy.

– Chyba coś ci się pomieszało, szajbusie.

Mężczyzna szarpnął nim z nadludzką siłą i uderzył o ścianę tak mocno, że zrobiło mu się biało przed oczami. Poczuł uścisk na szyi, który utrudniał mu wzięcie oddechu. Nie było mowy, by udało mu się uwolnić.

Ciekawe co mi zrobi, jak się dowie, że się trochę zabawiliśmy, co? Jak myślisz?

Badou zamarł, gdy Heine polizał go po skroni i przysunął usta do jego ucha.

Nawet nie wiesz, ile razy sobie to wyobrażał… Jak się rżniecie…

Badou poczuł jak biodra mężczyzny przypierają go do muru i ocierają się zachłannie o jego krocze. Pod materiałem poczuł twarde i ciepłe przyrodzenie. Przełknął ślinę, próbując uspokoić falę różnorakich uczuć, które przelewały się przez jego ciało. Od gorąca po lód.

Wezmę cię tak, jak on nigdy nawet nie spróbuje…

Kropla potu spłynęła rudzielcowi po skroni, gdy wolną ręką sięgnął ostrożnie po pistolet i wykorzystując to, że demoniczny Heine namiętnie onanizował się o niego przez materiał, dysząc mu w kark, przysunął lufę do jego szczęki.

Albinos znieruchomiał i odsunął się, bardzo tym faktem rozbawiony i zaskoczony. Białe białka wpatrywały się w Badou szaleńczo.

Serio, taka odmowa? Pęknie mu serce… I co? Strzelisz mu w czachę? Bez jaj…a jak go zabijesz?

Badou zawahał się, poddany wątpliwościom. Mógł się tylko modlić, by tak się nie stało.

– Jeszcze mi za to podziękuje – uśmiechnął się blado i pociągnął za spust.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz