sobota, 13 lipca 2019

Było ciepłe lato 6


W głowie jawiły mu się najgorsze scenariusze. Shanks wzdychający z dezaprobatą, Kid śmiejący się mu w twarz, dziadek wyzywający go od nieudaczników... Plecak w którym pochlupywał alkohol stawał coraz cięższy wraz ze zbliżaniem się do ich obozu. Zastanawiał się, czy próbować jakoś ubłagać Marco. Zaczynał wymyślać w głowie najdziwniejsze historie by się wykręcić od kary, kiedy zamiast skierować się do gabinetu dyrektora, ruszyli w kierunku toalet.
Zszokowany, nawet nie potrafił zapytać, co zamierza zrobić opiekun, potulnie podszedł z nim do zlewu jednej z umywalek.
            - No, zaczynaj.
Patrzył to na Marco, to na odpływ i zdał sobie sprawę, co ma zrobić.
- Ale… ale…
- No już, już, prędziutko – blondyn uśmiechał się rozbawiony jego wewnętrzną rozterką. Zostawił go samego, a sam wyszedł na zewnątrz – chcę usłyszeć ostatnią kroplę.
Ace z bólem serca rozpiął plecak i zaczął wyjmować butelki. Odkręcał je, i jedna za drugą wylewał do zlewu, nawet nie udając, że pociąga nosem. Tyle alkoholu, STRACONE!
Gdy pozbył się ostatniej, wrzucił całe szkło z powrotem do plecaka i ze smutkiem go zapiął. Dzisiaj dał ciała na całej linii. Z poczuciem niewysłowionej winy wyszedł z łazienki. Marco czekał już na niego z puszką coli ze stojącego obok automatu.
- Masz. I niech to będzie ostatni raz. Zrozumiano?
Podał mu napój. Portgas chwycił go, niedowierzając, że tak to się wszystko skończyło. Czując zawstydzenie pomieszane z ulgą, ukłonił się nisko.
- Dziękuję, że mnie Pan nie wydał.
Przez chwilę nic się nie wydarzyło, ale chwilę później poczuł na swojej głowie ciepło dłoni mężczyzny, która przeczesała mu czuprynę. Czerwień zalała jego policzki, wędrując po same uszy, a serce zamarło pod żebrami. To trwało tylko chwilę, lecz całkowicie go rozpaliło, przez co zapomniał, że przed chwilą ledwo wywinął się z kłopotów.
- Wracaj na łódki. Może jeszcze zdążysz.
Potem jak gdyby nigdy nic, Marco odwrócił się i zaczął odchodzić. Najwyraźniej nie chciał uczestniczyć w zabawie na wodzie.
Ace nie wiadomo czemu, może w potrzebie odwdzięczenia się, może innej, pchany impulsem, chwycił go za rękę. Mężczyzna obrócił się zaskoczony, a on sam o mało nie dostał zawału, orientując się, co właśnie wyprawia.   
- Eee… Ja… Pokażę panu coś.
Świetnie. Szalenie zachęcająca propozycja. Marco z zaskoczenia kilka razy zamrugał. Zastanawiając się, co go podkusiło, kazał za sobą podążać. W myślach przybił sobie porządnego facepalm’a, zdając sobie sprawę, że to, co chce zrobić też nie jest szczególnie zgodne z regulaminem obozu. Czy on umie myśleć tylko penisem? Halo? Istnieje coś pomiędzy jego uszami?
- Czy my wchodzimy na dach?
Ace zawahał się sekundę przed tym, gdy już miał pchnąć klapę, którą miał nad sobą w suficie. Znajdowali się na najwyższym piętrze centralnego budynku, a on dyndał na drabinie, chcąc znów złamać regulamin, do tego przy świadku, który dopiero co ratował mu dupę. Z pełną tego świadomością i konsekwencją, spojrzał opiekunowi w oczy.
- Tak.
Blondyn tylko wybuchnął śmiechem i wszedł za nim na drabinę.
Niczym niezabezpieczone wejście, skrzypnęło pod naporem młodych ramion. Powierzchnia dachu była płaska, wybetonowana, od krawędzi zaczynały się dopiero dachówki, które spadały pionowo dół. Patrząc z góry, byli na wysokości jakiś dwudziestu metrów. Przed nimi rozpościerał się idealny widok na jezioro, które oświetlały pojedyncze punkciki świateł z żaglówek. Marco zagwizdał i usiadł na krawędzi, spuszczając nogi w dół.
- No nieźle.
Ace’a wręcz rozpierał entuzjazm. Przez wszystkie te dni nie był z nim tak blisko jak w tej chwili, do tego sam na sam, w tak dobrym nastroju. Może jeszcze nie zjebał całej sprawy?
Opiekun przez chwilę patrzył w dal, poczym spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Wtem z Ace’a uleciała cała odwaga. Speszony intensywnością ciemnych tęczówek, spuścił wzrok i włożył ręce w kieszenie, nerwowo szurając butem po betonie. Właściwie przyprowadzając tu Marco tylko się wygłupił. Jak taki szczeniak jak on, mógł w ogóle startować do kogoś takiego?
- To ten… Stąd będzie dobry widok.
- Na co?
No tak, Marco był przecież pierwszy raz na obozie.
- Zaraz się zacznie.
Chwilę później na jeziorze zaczęło pojawiać się więcej świateł. Każda łódź rozświetliła się na różne kolory, które jaśniały coraz bardziej i bardziej… aż w końcu wzbiły się w powietrze.
Ace zażenowany sobą, otworzył puszkę coli i wziął porządnego łyka. Gardło miał suche na wiór. Stał jakieś dwa metry za Marco, więc nie widział jego miny. Mógł tylko podejrzewać co myśli. Głupi gówniak zabrał go na pokaz latających lampionów. Jakaś część niego nadal chciała tu stać, a druga uciec i zaszyć się w pokoju. Spojrzał na wyjście, rozważając tę opcję. Marco chyba wyczuł jego nastój bo poklepał miejsce obok siebie.
- Nie dołączysz?
Ace przełknął ślinę. Nie trzeba było wcale przekonywać. Usiadł jakiś metr dalej. Nie potrafił się skupić na widoku przed sobą, gdy poczuł przyjemny zapach perfum mężczyzny. Gniótł delikatnie materiał puszki swoimi spoconymi palcami.
- Nie wiedziałem, że taki z ciebie romantyk.
Portgas znów spalił buraka, zaczynając się głupio i bełkotliwie wypierać. Zaczynał znów tracić kontrolę. Gdzie jego zawadiackie opanowanie? Co się stało z szarmanckim, uwodzicielskim wolnym strzelcem? Może powinien skoczyć z dachu? Tak, to chyba była dla niego jedyna opcja ratunku.
- Ja wcale…! To… bo… po prostu chciałem się odwdzięczyć jakoś. Za no… za dzisiaj.
Ostatnie słowa mruknął pod nosem i spuścił głowę. Co za żena.
Marco nie odpowiadał. Milczenie się przeciągało, a Ace nie wiedział co robić. Nie wiedział czemu się tak czuje. Denerwowało go to. Jego zagubienie zostało wytrącone z równowagi, gdy mężczyzna wyjął z jego dłoni puszkę i wziął łyka. Poczym po prostu mu ją oddał.
- Ale teraz oboje łamiemy zasady, więc jesteśmy kwita.
Portgas patrzył na niego okrągłymi z niedowierzania oczami. Przez jego ciało przeszedł prąd, a w klatce piersiowej coś przyjemnie się ścisnęło.
- Jesteś… naprawdę spoko.
Dziękował niebiosom, że tylko to przeszło mu przez gardło. Jeszcze chwila i jak zboczeniec by się na niego rzucił i rozebrał. Chwalcie pana, ktoś tu jednak ma jakiś zdrowy rozsądek!
Marco tylko prychnął i znów spojrzał na lecące nad nimi lampiony. W ciszy sączyli razem colę, a Ace starał się siedzieć tak, by nie było widać, jak się tym podnieca.
***
- Przyznaj się. Stał ci jak maszt na okręcie podczas sztormu.
- Jeb się.
Sanji znał go jak łysy koń. Nie wiedział skąd mogło się wziąć takie głupie powiedzenie. Czy konie bez sierści były sobie bliższe? Co za absurd…
- Lepiej powiedz jak bawiliście się na łódce.
Ptaszki ćwierkały, a oni leżeli na ręcznikach na plaży, słuchając odgłosów przyrody i bawiących się nad wodą współtowarzyszy.
- Bawiliśmy? Byliśmy osrani, że siedzisz na dywanie u Shanksa, który szykuje ci transport do domu. Plus na pewno podejrzewałby w spisku też i nas. Gdyby nie to, że prawie zamoczyłeś, nie wybaczyłbym ci, że nie odpisywałeś na wiadomości. Wiesz jak ciężko było zachować pozory przy dziewczynach? Koala prawie Sabo zjadła, tak go ciągnęła za język.
 Ace znowu odpłynął. Po wczorajszym wieczorze zostało tylko miłe wspomnienie. Teraz Marco stał na pomoście i rozmawiał z Corazonem, który jeszcze chwilę wcześniej potykając się o własne nogi, wpadł do wody i o mało się nie utopił. Gdy na niego patrzył, pod żebrami czaił się dziwny niepokój. Coś ściskało mu klatkę piersiową.
- … no i jeszcze ten przeklęty Kid i jego banda prawie wyrżnęli w nasza łódkę. Luffy o mało nie wskoczył im na pokład i mu nie jebnął. Wiesz, że oni też mieli puszki z piwem…? Ja się pytam, jak to możliwe, że… ej? Słuchasz ty mnie?
- Sanji… - Ace westchnął, i nakrył twarz ręcznikiem - Chyba mam przejebane. Bardziej niż kiedykolwiek.
Kolega chwilę milczał. Poczym obrócił się na brzuch i poważnym ruchem głowy przytaknął swoje myśli.
- Czyli ruchanie już nie wystarczy.
- Ja pierdolę, ja tu ciągle leżę, wiecie?
Sabo uniósł się oburzony ze swojego kocyka.
- Już ty nie zgrywaj niewiniątka – Sanji powoli zsunął z nosa przeciwsłoneczne okulary i lepiej przyjrzał się lśniącej skórze dziewczyn, które jak foczki wygrzewały się w słońcu. – O rany… widzieliście jak nasze koleżanki wydoroślały przez ten rok? Całe są w olejku…
- Jesteś okropny. – Sabo przewrócił się na plecy, udając, że go to nie obchodzi – Kobiety to nie tylko mięso do macania.
- Powiedział ten co ma dostęp do jednej z nich. Niektórzy muszą się zadowalać jak mogą, wiesz?
Odpowiedziała mu martwa cisza.
Ace uchylił jedno oko.
- Sabo, a czy wy kiedykolwiek…?
Chłopak obniżył na nosie swoje przeciwsłoneczne okulary i spojrzał wzrokiem mówiącym „wątpisz?”.
- Super. – Ace zanurzył twarz w piasku i załkał. – Nie chcę być przegrywem…
Sanji dyskretnie wyciągnął telefon i skierował go na leżaki dziewczyn. Po chwili jednak go opuścił. Stracił humor po jęczeniu Portgasa. Nie podobało mu się też to, że jego przyjaciel zadłużył się w opiekunie. To mogło nie wróżyć nic dobrego.
***
Gorące dni mijały, zbliżając się nieubłaganie do końca letniej przygody. Obozowicze korzystali z uroków jeziora, jeżdzili na koniach i  śpiewali przy ogniskach. Jedną z ostatnich atrakcji jaką przygotowali dla uczestników opiekunowie, był bieg z przeszkodami, tak zwany Mordor Maraton. Trasa wyścigu ciągnęła się przez 5 kilometrów wokół jeziora. Po drodze czekały na obozowiczów rożne przeszkody. Była to walka o przetrwanie, zwłaszcza gdy próbowało się rywalizować z takimi demonami, jak paczka Luffy’ego czy Kida.  Co roku nigdy nie brakowało rannych. Brali w nim udział jedynie dzielni ochotnicy, przez co przeważali głównie panowie, lecz znalazło się też kilka dziewczyn. Zachętą do startu w zawodach była główna nagroda, a mianowicie darmowy pobyt na obozie w przyszłym roku, puchar zwycięzcy oraz szacun po wszeczasy. Była to nie lada atrakcja dla reszty nie biorących w tym udziału obozowiczów, który rozmieszczeni na różnych częściach trasy, nagrywali fragmenty biegu, z których potem tworzyli filmik pamiątkowy. Tradycją było też, by osoby startujące zdobiły swoje twarze farbami, rysując różnego rodzaju znaki wojenne. Uczestników zwykle przyozdabiały dziewczyny, świetnie się przy tym bawiąc.
Grzmiały bębny i krzyczeli widzowie. W tym roku do biegu przystąpili, jakże by inaczej, Luffy, Zoro, Sanji, Sabo, Ace, Kid, Law, Killer, Appo kilku innych oraz… Coby.
- Panie, świeć nad jego duszą… - wyszeptał Ace, rozciągając się na linii startu i obserwując nieporadnego pierwszoroczniaka, który dostając z bara od Kida, o mało się nie przewrócił.
- W tym roku nie macie z mami szans – Eustas stanął koło paczki Luffy’ego i  łypnął na nich swoją groźnie wyglądającą twarzą. Przypominał aktora z teatru Kabuki*
- Nie wytrzymam. – Piegowaty przymknął oczy i westchnął cierpiętniczo, gdy wzrok Kida palił jego policzek.
- Ignoruj go, to gnida. – Sabo poprawił opaskę na czole, która podtrzymywała mu jego niesforne blond loczki.
- Nie o nim mówię. Zapomniałem się wyszczać.
Czerwień wściekłości Kida przebiła się nawet przez jego grube warstwy makijażu.
Wszyscy stali na swoich miejscach. Wypieli się na starcie, czekając na sygnał. Na tę okazję Shanks zawsze organizował skądś wielki balon z napisem Mordor Maraton i z dziką premedytacją przebijał go igłą.
Dzieciaki czekały w gotowości. Większość wstrzymała oddech. Nawet przyroda przycichła, nadając temu dodatkowe, podniosłe wrażenie.
- Do biegu…! – Wrzasnął Shanks – Gotowi…! – igła była milimetry od balona – START!
Dźwięk pękania gumy wprawił mięśnie uczestników w ruch i już wszyscy rozpychali się łokciami, próbując zdobyć tytuł zwycięzcy.  Dopingujący zaczęli krzyczeć. W po wietrze wzniosły się tumany kurzu. Wyglądało to jak w bajce Król Lew, gdzie antylopy tratowały Mufasę. Istne piekło. Już po chwili większość zniknęła za pierwszym zakrętem, zostawiając za sobą poobijane, przerażone zaciekłością rywali niedobitki.
- Jak myślicie, ktoś zginie?
- Nami, przerażasz mnie. Nie mów takich rzeczy bo mój Sabo obiecał tym razem nie wracać z podbitym okiem.
Vivi, Koala i Nami zawróciły i ruszyły w kierunku mety, trzymając kciuki za swoich przyjaciół.
Pogoda była idealna. Bez chmur na niebie, bez wiatru. Nawet temperatura dopisywała biegowi. Padało dawno, więc większość ścieżek była sucha, a nawet piaszczysta. Krzyki dopingujących mobilizowały uczestników aż do pierwszej przeszkody, a były nią opony, rozłożone na całej szerokości ścieżki. Niektórzy zaczęli po nich skakać, inni omijali, stawiając stopy pomiędzy na twardej ziemi. Kilka osób zdążyło się wywrócić.  Na tym etapie zawsze przodował Sanji, któremu najzgrabniej to wychodziło.
- Pierdolona baletnica. – Kid sapał na równi z Luffy’m.
- Spadaj! To ja zostanę królem tego biegu! Aaaaaaaaaa! – Darł się czarnowłosy, aż mu para z nosa poszła.
Sanji doskoczył już do kolejnych opon, które wisiały pionowo zamocowane na łańcuchowej pajęczynie pomiędzy drzewami. Sposobem na ominięcie było albo przeciskanie się przez ich środek, albo przeskoczenie całości po wdrapaniu się na szczyt. Tym razem Eustass z Zoro, ze względu na swoje umięśnione ramiona, zaczęli wyprzedzać resztę. Drobni uczestnicy próbowali wcześniejszego sposobu ale o dziwo zajmowało im to więcej czasu niż wdrapywaczom.
- Czy mi się wydaję, czy w tym roku się nie starasz? – Zapytał Sabo, biegnącego z nim na równi Ace’a, który dłubał w nosie.
- Zachowuję siły na finał.
Niewielkim wysiłkiem omijali przeszkody, podziwiając zapał i siły Luffy’ego który parował z podniecenia. Zaczynali ich powoli tracić z pola widzenia. Zrównał się z nimi różowowłosy Coby, co dostarczyło im kolejną porcję rozrywki.
- On się zlał w gacie, czy to pot?
- Jesteś złośliwy.
- Dziwię się, że nie powiedziałeś tego pierwszy, braciszku.
- A tak poza tym, dzisiaj jest przedostatnia noc, coś organizujemy? Została nam flaszka od Nami, którą podwędziła matce.
- Boję się tego pić. Ma fioletowy kolor. – Sabo aż się skrzywił. – a znając mamę Nami… Może kopnąć bardziej niż się spodziewamy.
Ace’a właśnie ktoś popchnął ale nie przejął się tym zbytnio bo zaraz potem na ścieżkę wypadło coś z lasu i niemalże się z nim zderzyło.
- Zoro, co ty odpierdalasz?! – Sabo musiał odskoczyć, tak się przestraszył. – Myślałam, że to niedźwiedź!
- Jak nas wyprzedziliście? – Zapytał chłopak, całkowicie zdezorientowany. – Gdzie Luffy i reszta?
Bracia westchnęli i wskazali mu przeciwny kierunek nie licząc na to, że polepszy to jego sytuację. Mieli tylko nadzieję, że nie wyląduje po drugiej stronie lasu. Gapie nie mogli uwierzyć, że jeden z uczestników wraca się na linie startu, święcie wierząc, że to meta. Za to Sabo z Ace’m postanowili przyśpieszyć. Wyprzedzili wiele randomowych dzieciaków. Kolejne przeszkody nie sprawiały im większych trudności do czasu finałowej walki…
A była nią góra błota. Ostatnia prosta pod górkę. Dzień wcześniej obozowicze polewali ją wodą, tworząc podejście niemal nie do pokonania. Pomimo, że chłopaki byli wcześniej w tyle, tym razem dostrzegli na czele  Kida z Luffym i Trafalgarem, Killera, Appo oraz Sanjiego, który pokonywał trudności na kolanach, unosząc dłonie jak najwyżej.
- Co się opierdalasz? – rzucił Ace, rozbawiony wykrzywioną niesmakiem twarzą Sanjiego. Zakasał rękawy i sam wskoczył w błoto, szukając oparcia dla rąk.
- Odjeb się! Wiesz że taplasz się w siedlisku obrzydlistwa? Moje przyszłe kucharskie dłonie nie tkną tego gówna.
Po tych słowach zsunął się kilka centymetrów w dół, nie będąc zdolnym utrzymać się na śliskim podłożu. Już wiedzieli, że nie będzie w stanie dostać się na szczyt.
W Ace’a wstąpiły nowe siły. Błoto przywarło do jego skóry, bryzgając na jego twarz i włosy. Czuł w nozdrzach zapach ziemi, a oczy zalewał pot. Niesamowitym wysiłkiem mięśni i szybkimi ruchami łapał się jakiegokolwiek oparcia. Kamienie nieprzyjemnie wbijały się w ręce i kolana. Teraz zaczynał się prawdziwy mordor. Dopingujący szaleli dookoła, kątem oka wypatrzył nawet dziewczyny i najbardziej rzucającą się Koalę, wspierającą swojego chłopaka. Konkurencji zostało niewiele, może tym razem to on będzie zwycięzcą? Była to jednak męczarnia, wszyscy poruszali się mozolnie, jęcząc i stękając, a najgłośniej darli się Luffy z Kidem. Nagle ni stąd ni zowąd zaczęli się szarpać, przez co przypadkowo Eustass kopnął Trafalgara i cała trójka zjeżdżała w dół. Sabo cudem uniknął kolizji i wspinał się dalej pokazując uniesiony kciuk Portugasowi. Piegowaty już całkowicie się napalił, bo wyprzedził Killera i Appo i znalazł się na prowadzeniu. Euforii nie było końca. Karuzela szczęścia roznosiła mu wnętrzności gdy jego dłoń natrafiła na stabilny szczyt wzniesienia, a palce zanurzyły się w miękkiej trawie. Oczy lśniły od łez wzruszenia, chcąc już zobaczyć co jest po drugiej stronie. Czy pas mety lśni jak złoto? Na pewno. Czy czekają go uściski i pocałunki? Czy wzniosą go na piedestały i dostanie koronę? Jego usta rozwarły się do okrzyku zwycięstwa gdy…
Nakryła je czyjaś obłocona podeszwa, odbijając się bezczelnie, brutalnie i barbarzuńsko od jego twarzy, dosłownie mieszając jego marzenia z błotem.
Ace puścił się wzniesienia i z impetem zaczął zjeżdżać w dół, czując się jak gówno rozmazujące się po ściankach sedesu. Jak robak wił się, zderzając z innymi ciałami wpadając do padoła przegrywów. Prawie załkał jak dziecko słysząc strzał kończący bieg i wiwat widzów. 
Kto odebrał mu marzenia? Kto śmiał rzucić mu wyzwanie? Musiał się dowiedzieć. Gdy razem z resztą znalazł się na dole i przetarł zabłocone oczy, nie potrafił go dostrzec. Inni byli tak samo zdezorientowani, więc wstając naprędce, spojrzeli w górę by ujrzeć zwycięzcę kąpiącego się w blasku chwały, który oczyszcza go z błota.
Byli przekonani, że też ujrzą brudną twarz, lecz bardzo się pomylili.
Na rękach obozowiczów znalazł się nie kto inny jak mały, roztrzęsiony, czysty... Coby, który drżącymi rękami unosił puchar i wypełniał go rzeką łez i smarków.
- To jakiś żart.
Powiedział Sanji, jeden z niewielu czysty od pasa w górę.
- Jak…? Ale jak…?  On…?
Ace patrzył to na kolegę, to na rozryczanego zwycięzcę.
- Skakał po was jak po kłodach. Ma chłopak ducha walki, nie ma co.
Nawet Luffy, z Eustastassem i resztą błotnych przyjaciół zaniemówili i przestali walczyć. Nikt się tego nie spodziewał. Pewnie nawet sam Coby. Gapili się na niego z otwartymi ustami, nie będąc w stanie dalej kontynuować.
-  Uśmiech!
Błysk flesza ich oślepił. Dziewczyny strzeliły im pamiątkową fotę, zaśmiewając się do rozpuku.
- Macie najlepsze miny, ever!
……
Wieczorem, gdy już wszyscy się umyli i uprzątnęli bałagan związany z wyścigiem, zebrali się w stołówce by uczcić przedostatnią noc, oklaskując zwycięzcę zawodów. Shanks uroczyście wręczył Coby’emu list z nagrodą i uhonorował go specjalnym miejscem. Reszta, choć  nie mogła się pogodzić z przegraną, uczciwie go oklaskała. Nastawieni na kolejny obrzydliwy posiłek kucharki Dadan, czekali wygłodniali na kolację.
- Zjem cokolwiek mi dadzą, nawet gówno. Jestem chory z głodu… - Portugas i tak wyglądał lepiej niż Luffy, który prawie leżał martwy pod stołem. – Tak się starałem żeby to wygrać…
- Nie jęcz, módl się żebyś tego nie zwrócił, nawet jak to zjesz. – Sanji zrobił się zielony na samą myśl o posiłku.
Na sali jednak znów zapadła cisza, Shanks coś ogłaszał.
- Dziękuję wszystkim uczestnikom za tak ogromne starania i zapał w organizacji tego przedsięwzięcia. Pragnę wam podziękować. Mam nadzieję, że dla wszystkich będzie to dobrą nagrodą pocieszenia! I nie martwcie się, dla wszystkich starczy, smacznego!
Drzwi od kuchni otwarły się, a z nich na wózkach wyjechały olbrzymie, tłuste, pachnące pizze. Euforia obozowiczów sięgnęła zenitu.
Wszyscy płakali jak jedli, próbując nie zadławić się ze szczęścia.
- E, chłopaki. – zagadnął Ace, gdy udało mu się przełknąć cały kawał pizzy. – To zajebiste wakacje, co nie?
- Jeszcze się nie skończyły. – Sabo wręcz demonicznie się uśmiechnął.
Wszyscy stuknęli się szklankami z kompotem, nie mogąc się doczekać finałowej nocy.

.........................................................................................................
Ja też nie wierzę, że to napisałam....
Nie sprawdzałam. Bo pewnie nigdy bym nie wstawiła. Przepraszam za błędy i za jakość. Chyba wypadłam z wprawy (jeżeli kiedykolwiek ją miałam) Będę wzruszona jeżeli ktokolwiek na to czekał. Przepraszam,że tak długo to zajmuje ale moje życie ma już zupełnie inne tory i nie jestem w stanie w ogóle pisać. Tego opowiadania został jeszcze jeden rozdział, max dwa. Więc obym dobiła. Naprawdę chcę to zakończyć.






* Tradycyjny Teatr Japoński w którym aktorzy specyficznie malowali swoje twarze.

4 komentarze:

  1. Ja czekałam! Przynajmniej raz w tygodniu wchodziłam na twojego bloga i sprawdzałam. Teraz siedziałam tak z 10 minut czy ja rzeczywiście widzę nowy rozdział.
    Nawet nie wiesz jak się cieszę, że to wstawiłaś!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekałam cały czas! Zaglądałam, niemal codziennie odkąd znalazłam twój blog i przeczytałam niemal wszytko. Akurat szukałam czegoś z Ace’em i Marco i niedawno udało mi się tu trafić, więc nie czuję tak tego długiego okresu czekania, ale mimo wszytko, jak zobaczyłam, że wstawiłaś kolejny rozdział to odświeżyłam stronę dwa razy, zanim uwierzyłam, że rzeczywiście on tam jest XDD Mimo wszystko liczę, że zakończysz to opowiadanie w równie świetny sposób co inne. Weny życzę i żeby udało ci się w miarę szybko zakończyć to opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej nie wiem co chcesz rozdział jest fajny !! czekam na kolejny
    pozdrawiam
    galaxa2

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. co tylko 1 lub 2 rozdziały:((
      PS jak pojawi się sex opisz go obrazowo (rozumiesz co mam na myśli??)
      odp
      galaxa2

      Usuń